Mariola Kuca


Była słoneczna sobota. Zbliżały się imieniny mojego taty, więc jako przykładna córka postanowiłam uporządkować jego gabinet, choć niespecjalnie za tym przepadam. Podczas ścierania pyłu, zupełnie przez przypadek, potrąciłam łokciem wielką, zieloną księgę, która runęła z hukiem na staromodny dywanik. Szybko skoczyłam w jej stronę, aby zbadać czy przypadkiem się nie zniszczyła. Po krótkich oględzinach dostrzegłam zdumiewającą stronę, która niemal w całości pokryta była mrocznym kolorem atramentu, tworząc przy tym niesamowicie prezentujące się litery i znaki, jakich dotąd nie było dane mi oglądać. Spojrzałam na nagłówek „Życie Franciszka Hubacza”. Księga była dość obszerna, więc zaczęłam ją kartkować, aby doszukać się jakichś ilustracji. Mniej więcej na półmetku owych poszukiwań zaciekawił mnie ten wpis…

***

„W Mołodyczu mieszkam od 1931 r. Tu się urodziłem 30 sierpnia tego roku. Tutaj za moich beztroskich, dziecinnych lat była taka malownicza kaplica w części wsi zwanej Grobla, gdzie obecnie mieści się nowa świątynia. Nieopodal owej kaplicy znajdowała się ochronka prowadzona przez siostry zakonne i jednoklasowa szkoła. Kształciła nas siostra Władysława Krotoszyńska, zakonne Joanna. W nauczanie angażowała całe swoje serce. Bardzo pobożnie przekazywała nam wiedzę ze wszystkich tematów jak to zwykle w szkole, a w miesiącu marcu, co roku celebrowaliśmy Świętego Józefa poprzez śpiewanie godzinek.

Kościół był bliziutko, tośmy chodzili bardzo często do niego odwiedzać Najświętszy Sakrament. Wtedy był proboszczem ś. p. ksiądz Marcin Stec, który zmarł w 1942 roku, jest on pochowany u nas na cmentarzu. Do tej szkoły uczęszczało się sześć lat, bo do siódmej klasy to już chodziły dzieci z Mołodycza do Wiązownicy lub do Sieniawy, ale ja nie chodziłem, tylko siódmą klasę nadrobiłem już po wojnie, w tej malowniczej, murowanej szkole, istniejącej do dziś.

Przez pewien czas chodziłem do szkoły w Pawłosiowie. Było to 1945 roku, kiedy musieliśmy uciekać z Mołodycza za San, bo tu groziła utrata życia od banderowców. W Pawłosiowie zgłosiłem się do szkoły i nawet dobrze mi szło, chwalili mnie, że dobrze się uczę.

Po powrocie do Mołodycza, byłem cały czas w domu, pomagając rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa, aż poszedłem do wojska, gdzie byłem od jesieni 1953 roku  przez okres dwóch lat. Potem wróciłem do Mołodycza. Z rodzicami mieszkaliśmy wtedy w części wsi zwanej  Kupina, sąsiadowaliśmy między Piotrkiem Cienkim a Woźnym Henkiem, bo nasze wcześniejsze gospodarstwo było spalone przez UPA. Ożeniłem się 4 lipca 1961 roku z dziewczyną z Mołodycza, Celiną Saramak. Urodziło nam się sześcioro dzieci: trzech chłopaków i trzy córeczki, tylko że jeden, Tadek tragicznie zmarł…

Powrócę jeszcze do wspomnień sprzed 1939 r. Byliśmy tu w domu i pamiętam jak napadli Niemcy i tutaj to wszystko zaraz w swoje rządy objęli. Był bardzo duży ucisk, trza było zdawać kontyngenty ze wszystkich produktów rolnych. Dochodziło do tego, że nawet w niedzielę mój ojciec musiał na boisku cepem młócić zboże, bo natychmiast trzeba było ziarno odwieźć i różne inne produkty jak chociażby mleko. No okupacja, okupacja - jakoś ją przeżyliśmy, ale to było ciężkie życie. Mój ojciec był jeszcze na pierwszej wojnie światowej w armii austriackiej, potem jak w 1918 roku skończyła się wojna, nasi żołnierze rozbrajali Niemców, ale ojciec nie wrócił szybko do domu, nie puścili go dowódcy, bo mówili „Nie mamy wojska, wojsko biedne, musicie jeszcze zostać”. I był ojciec tak w wojsku długo - aż do 1920 r., jak wybuchła wojna z bolszewikami i brał udział w tej wojnie. Po jej zakończeniu wrócił do domu. Niedługo tu został, bo nastała ta wojna w 39 roku i byliśmy… Oj! Dużo by to opowiadać jak to ojciec wracał z wojny, ile wtedy przeżywaliśmy tu my dzieci, nasza mama. I znowu walki, jeszcze straszniejsze. Po okupacji niemieckiej straszne walki z Ukraińcami. Oddziały ukraińskie nazywały się od nazwiska ich przywódcy, Stefana Bandery – banderowcami. Oni to napadli na naszą wieś w kwietniu 1945 r. i spalili ją. Myśmy musieli uciekać het za San, do Pawłosiowa. Okres ten ludzie nazywali, że byliśmy na „uciekinierce”. Gdy zaczęło się to całe piekło byłem 14 letnim chłopcem. Rano sąsiadka wpadła do nas pożyczyć igłę, bo chciała zaszyć worki, pamiętam jak w przestrachu trzęsły się jej ręce. Do taty przyszedł drugi sąsiad - Popieluch Antoni, coś tam pożyczyć i on chyba coś przeczuwał, bo jakoś tak ciągle powtarzał do taty, że się boi. Każdy zastanawiał się co brać, co zostawiać, zgiełk, pośpiech, ciche popłakiwanie kobiet. Ja kiedyś wcześniej kupiłem sobie na odpuście mały krzyżyk, a tato zrobił mi piękną kapliczkę, teraz nie było jak wziąć całej kapliczki, to wziąłem tylko krzyżyk. Wyjechaliśmy z samego rana, aż tu dowiadujemy się, że pod Borkiem, później za nami banderowcy zamordowali kilkoro ludzi, w tym naszego sąsiada Popielucha. W Radawie było już wiele ludzi, przyjmowano nas chętnie i ze współczuciem, utkwił mi stąd w pamięci zwłaszcza jeden wypadek. Koło posterunku, w miejscu dzisiejszej poczty, stała grupa milicjantów, chłopów i partyzantów, nad czymś dyskutując. Do nich podszedł Winiarz z Mołodycza, pochodzący z Rusinów, a taki Biały z Radawy coś tam na niego nagadał i ci kazali mu uciekać przez pole do rzeki, gdy odbiegł może 30 metrów padł strzał, ten chwycił się za brzuch, ale jeszcze biegł, padło kolejne dwa strzały i młody człowiek zakończył życie. Wywołało to ogromne wzburzenie wśród ludzi, bo przecież nie był on nic nikomu winny, tylko miał narzeczoną Polkę i miał się już wkrótce żenić i właśnie z nią uciekł, razem ze wszystkimi, do Radawy,  przystając do Polaków. Pamiętam także, jak staliśmy na górkach ze zgrozą patrząc na czarne kłęby dymu buchającego z polskiego kościoła na Grobli. Z Radawy uciekliśmy do Wiązownicy i zamieszkaliśmy u dobrych ludzi niedaleko obecnego kościoła. Na drugi dzień po przyjeździe do Wiązownicy, z Łapajówki przywieziono młodego, nieco starszego ode mnie chłopca, zamęczonego przez banderowców w okrutny sposób. Do dziś pamiętam jego piękne niebieskie oczy otwarte ciągle z przerażenia. Jeszcze dobrze nie odsapnęliśmy, a tu już o świcie krzyk, lament, a wokół się pali. Ja spałem na podłodze i nagle kula przebiła szybę, uderzyła w piec i odbijając się trafiła mnie w kolano, ale już mnie nie zraniła. Stąd uciekliśmy do Jarosławia, a następnie do Pawłosiowa. Na tej uciekinierce tułaliśmy się wśród obcych ludzi, ale Polaków, którzy udzielali nam schronienia. Niektóre rodziny wróciły na swoje dopiero po dwóch latach. Wróciliśmy jak wreszcie ustały morderstwa. Ale co my zastali? Tu dom stał w tym samym miejscu drewniany, wybudowany przez mojego ojca. Jak wróciliśmy, to na naszym placu, w miejscu domu leżała tylko kupka cegieł z pieca i z komina, a wszystko zarośnięte trawami i młodą brzeziną. Pamiętam, że koniecznie chciałem tu jeszcze coś znaleźć, ocalić. Grzebałem, szukałem w tym gruzowisku i udało mi się znaleźć bardzo cenną i pamiątkową rzecz. Mój ojciec, wracając z wojny w 39 roku, przyniósł orzełek ze swojej wojskowej czapki, jako wielką swoją osobistą pamiątkę. W tym pogorzelisku znalazłem ten orzełek i przez wiele lat przechowywałem. Obecnie przekazałem go mojemu bratankowi Łukaszowi z Muniny, który został księdzem i pełni służbę w Wojsku Polskim jako kapelan. Oj i tak.. jakoś tu trwaliśmy, choć biedy nie brakowało… okupacja niemiecka, potem bolszewicka, ten komunizm, banderowcy… Ale jakoś się przeżyło, dzięki Bogu się przeżyło! Mój ojciec żył 80 lat, zmarł w 1979… Ja już przeżyłem ojca, bo kończy mi się 82 lata, tyle będę miał w sierpniu.

Oj… Dużo by tu o mnie opowiadać, ale bardziej zależy mi na tym, aby skupić się na temacie pogrzebów…

Cały czas był taki niepokój… Wiele  ludzi wiedziało o tym, że nadchodzi śmierć, bo np. ile ludzi banderowcy powiesili… Choćby dziadka tego Piotrka Winiarza z Woli Mołodyckiej – Kazimierza. Niespodziewanie przyszli, przebrani w mundury polskich żołnierzy, do domu i wypytywali się, jak tam banderowcy… Czy dokuczają? No on się poskarżył biedaka, że przychodzą, musi wszystko im dawać, zabierają mu bydło, mięso… A to byli banderowcy przebrani. Potem niezadługo zwołali całą wieś i powiesili go na oczach ludzi… No to on już wiedział, że będzie umierał. A jak uciekaliśmy do Radawy i Wiązownicy przed banderowcami, to ilu w drodze pobili, ilu zginęło… Jeszcze jeden szczegół powiem, że tam w lesie, het w Łazcu naprzeciw Hojsaków, na granicy z Radawą, banderowcy złapali dwoje młodych ludzi z rodziny Zagrobelnych. Byli to brat i siostra i chcieli ich rozstrzelać, ale dziewczyna zaczęła płakać, do nóg klękła, po stopach całowała, mówiąc: „Daruj nam życie, ta przecież żeśmy kiedyś razem na zabawie tańcowali”. No to temu banderowcowi już serce zmiękło i pewnie by ich oszczędził, ale drugi banderowiec ze Starego Sioła mówi: „To po coś nas tu przyprowadził?”. I zastrzelił ją i jej brata. I też wiedzieli, że będą umierać. Albo jak po wywózce Ukraińców nasi pojechali do pustych wsi, brać sobie ziemniaki z kopców i inne, to jak kogoś zobaczyli to zaraz strzelali. Zabili na Buczynie ojca tego Władka Zagrobelnego z Mołodycza i dwóch jeszcze tam innych. Wielu wiedziało, że zaraz umrze, bo było niebezpiecznie i śmierć stała przy nich. Takich ludzi potem chowano na cmentarzu rzymsko-katolickim.

Jeśli chodzi o ubiór, który szykowano sobie do trumny, to mężczyznom zazwyczaj kupowano ubrania ciemne: czarna marynarka, spodnie i biała koszula. Kobiety to różnie – ubierały się w spódnice i tak jak po wsi chodziły ubrane.

Przedtem był taki zwyczaj, że trumien nie kupowano. Robili je miejscowi stolarze. Zawsze robili je z ładnie oheblowanych desek i na wierzchu przybijali drewniany krzyż. Nie wiem czy każdego było stać na trumnę, ale mieszkamy w lesie, więc nie było trudno, może nawet ktoś miał w zapasie takie deski, to zrobili trumnę. Sam nawet brałem udział przy robieniu takiej trumny.

Zmarłego do trumny przygotowywała zazwyczaj rodzina. Trzeba było umyć, ubrać jakoś lepiej. Był zawsze różaniec. Ręce oplecione różańcem, a w palcach obrazek religijny, albo jakiś mały krzyżyk.

Przedtem ludzie żyli dłużej na tym zdrowym żywieniu bez tych różnych chemikaliów, dodatków. Razowy chleb ciemny na żarnach się mieliło i w piecu matka zawsze w takie okrągłe bochenki upiekła – bardzo smaczny był taki chleb. Jednak nie zawsze udawało się dożyć podeszłego wieku. Moja matka opowiadała, że jakiegoś czasu była we wsi taka zaraza „cholera”, że człowiek w jednym dniu zdrowy był i tego dnia umarł tak nagle. Het w lesie, z dala od wsi, był nawet taki choleryczny cmentarz, na którym chowano tych biedaków. Wtedy były też choroby nieuleczalne, jak np. gruźlica. Zawsze jak ktoś umarł, to ludzie szli wieczór modlić się i śpiewać do jego domu. Nie było tak jak teraz, że trumny z ciałem trzyma się w mieście w kaplicy. Takie czuwanie trwało przez dwa dni, a na trzeci już chowali. W domu zmarły leżał w drewnianej trumnie – jak zwykle w ramionach szerszej, w nogach węższej, na wieku krzyżyk drewniany, na krzyżyku przybity Pan Jezus ukrzyżowany; po obu stronach trumny były zapalone dwie świece i stał krzyżyk, tak jak jest teraz. Śpiewano wówczas pieśni za dusze zmarłych, nawet do Świętego Józefa i inne piękne, do Matki Boskiej, odmawiano różaniec.

W dzień pogrzebu przychodził ksiądz, który miał fioletowy ornat, stułę, książkę, a jak był jakiś kościelny to pomagał mu śpiewać takie specjalne pieśni, przeznaczone na pogrzeb zmarłego, które miał w książeczce. Ludzie też odpowiednie śpiewali, takie jak „Zmarły człowieczce, ciebie dziś żegnamy…”. Wiele takich, jakie były to śpiewali.

Na chwilę przed zamknięciem wieka trumny cała rodzina podchodziła – jeden za drugim i się żegnali ze zmarłym. Jedni rękę przykładali do jego rąk, drudzy w twarz całowali. Wiele ludzi się popłakało, szczególnie wrażliwe kobiety.

Podczas wynoszenia trumny z domu był zwyczaj trzykrotnego dotykania trumną o jego próg. Na samym początku procesji do kościoła szedł ktoś, kto niósł krzyż, potem chorągwie, a potem szedł ksiądz i przy nim kościelny.

Jak było dalej do kościoła, to trumnę wieźli wozem, a jak było bliżej, to na ramionach mężczyźni nieśli - byli oni normalnie ubrani, po kościelnemu. Mojego ojca to zanieśli na ramionach, bo nie było daleko. Wóz jak to wóz - normalna furmanka, albo ktoś miał bryczkę. Z wozu strażackiego zrobiliśmy taki karawan. Na furmankę dawało się bukiety i wieńce, takie jak dziś się kupuje, można było też je nieść. Za trumną szła najbliższa rodzina, a za nią reszta ludzi. Dawniej to taki wóz konie wiezły. Konie czasem dobierali jednakowej maści… kasztany, nie były przystrajane. Kierował nimi furman. Msza żałobna zaczynała się przeważnie po południu o 2.00. Nieraz wyjątkowo jak ksiądz miał gdzieś jechać to później, a nieraz to już całkiem późno, ludzie z cmentarza wracali już wieczór.

Po wejściu do kościoła trumnę ustawiali na katafalku, palili cztery świece – dwie na przedzie i dwie z tyłu, był krzyż. Ksiądz szedł się przyszykować do mszy. Na mszy było kilku ministrantów potrzebnych do posługi, niosących chorągwie, krzyż. Ksiądz zawsze miał kazanie na temat zmarłego, wymieniał wszystko to, co dobrego spotkało go w życiu, a o tym złym nie mówił. Msza trwała dość długo, nikt się wtedy nie spieszył. Ludzie szli do stopni ołtarza i tam klęczeli i przyjmowali Komunię Świętą. Teraz przyjmuje się na stojąco i to mi się nie podoba, ale ja jeszcze nigdy nie przyjmowałem Komunii na stojąco, tylko zawsze klękam. Trudno mi wstać, ale tak trzeba uczcić. Na mszach pogrzebowych nie było składek na tacę – księdzu za pogrzeb płacił ktoś z rodziny. Za pogrzeb płaciło się większą sumę pieniędzy. Kosztowało to rodzinę, bo jeszcze trzeba był grabarza zapłacić, za wykopanie grobu. Z kościoła wynoszono trumnę i dotykali nią trzy razy o próg. Na cmentarz ksiądz szedł w żałobnym stroju - w fioletowym albo w czarnym ornacie, brał kropidło i wodę święconą.

Obrzęd na cmentarzu wyglądał jak zwykle. Grabarze już byli przygotowani, kładli deski, mieli takie sznury na trumnę. Ktoś tam jeszcze na trumnę rzucał kwiaty, a jak był jakiś taki strażak to jeszcze czapkę strażacką przybili. Ktoś tam zawsze z rodziny powiedział parę słów o tym zmarłym. Też kiedyś sam mówiłem. Jak ktoś np. należał do jakiegoś urzędu, związku, to i z urzędu ktoś przemawiał. Zawsze mówiło się pochwalnie. Jak to się mówi „O zmarłym nie należy źle mówić” - brzydko by było, gdyby ktoś jakieś krytyki wystawiał.

Groby były dosyć głębokie na oko, to będzie do dwóch metrów. Zależy kto wykopał. Nieraz to jednemu wykopali taki głęboki grób, że ksiądz nad nim stanął, głową kiwnął, że tak głęboko nie było potrzeby. Potem wkładali trumnę i na końcu cmentarza stał taki duży krzyż, to zawsze wszystkie głowy skierowane były w jednym kierunku. Później, po pogrzebie to już nie było tego grobu widać. Same wieńce, same kwiaty i oczywiście znicze. Krzyż dębowy ktoś z rodziny zrobił, dość gruby także te krzyże długo stały, jeszcze może do teraz utrzymały się na cmentarzu.

Po pogrzebie rodzina organizowała takie przyjęcie rodzinne. Zawsze swoich bliskich zapraszali i jakichś szczególnych gości też . Nie śpiewano wtedy pieśni. Dania podawano takie, na jakie kogo było stać, ale zawsze to było coś lepszego, smaczniejszego, np. coś z potraw mięsnych, bigos, gorąca zupa makaronowa, były napoje ze sklepu w butelkach, kawa, herbata. Zawsze jedzono ząbki czosnku, bo to było jakieś takie odkażające po pogrzebie. Stypa trwała dość długo. Komu się spieszyło to szedł wcześniej, a niektórzy się rozgadali.

Żałoba dla najbliższej rodziny to trwała rok czasu. Na czas żałoby mężczyźni nosili takie czarne opaski - wstążki na rękawie albo na klapie bluzki taki malutki czarny pasek na ukos. Kobiety zazwyczaj chodziły  w czarnych spódniczkach, czarnych chustkach. Na cmentarz zazwyczaj chodzili co niedziela. Przynosili znicze i bukiety - w lecie żywe, w zimie sztuczne. Sadzili różne kwiaty na grobie, czasem i sobie zmarły zażyczył. To barwinek, to pachnąca mięta, astry. Zawsze coś rosło żywego. Teraz też niektórzy robią takie nagrobki obramowane betonowo, a w środku ziemia żeby coś posadzić.

Msze za zmarłego rodzina zamawiała przeważnie w rocznicę śmierci, imienin. A Mszę świętą gregoriańską też zamawiano, to już taki zwyczaj jest. Po każdym zamarłym ksiądz odprawia. Też taka msza kosztuje, ale mniejsza o to - jak trzeba to trzeba, to już obowiązek takich 30. mszy.

***

Wywiad przeprowadzono w dniu 02.04.2013 r.

Nawet nie miałam pojęcia przez co musieli przejść ludzie w czasach okupacji. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak ciężko było wówczas przeżyć. Na lekcjach historii nasza wiedza poszerza się tylko o suche fakty, przez co nie jest ona zbyt obszerna. Próbuję nie dopuszczać do siebie takich myśli, ale gdyby nagle, w niedalekiej przyszłości nastała kolejna wojna na naszych ziemiach - czy potrafilibyśmy sobie poradzić? Czy umielibyśmy się przeciwstawić działaniom wrogów? Mielibyśmy na tyle odwagi? Warto to przemyśleć, ale przede wszystkim zapisać i utrwalić. Może w przyszłości to właśnie Twój potomek zapragnie poznać przeszłość swoich przodków… Gdzie wówczas będzie szukał takiej wiedzy?

Drukuj

Find the latest bookmaker offers available across all uk gambling sites - Bets.Zone - UK Gambling Websites Use our complete list of trusted and reputable operators to see at a glance the best casino, poker, sport and bingo bonuses available online.