Jolanta Kozak


Pani Bronisława Szegda od urodzenia mieszkanka Majdanu Sieniawskiego – wsi położonej w województwie podkarpackim, w powiecie przeworskim, w gminie Adamówka, na Płaskowyżu Tarnogrodzkim. W latach 1975-1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa przemyskiego – z chęcią opowiadała mi o tym, co jeszcze nie zostało utrwalone, czyli zwyczajach i obrzędach naszego regionu. Do dnia dzisiejszego żyło to bezsprzecznie tylko w jej głowie. 

***

Na początku rozmowy poruszyłyśmy temat związany z narodzinami. Wywołał on wiele entuzjazmu. Pierwsze pytanie dotyczyło najwcześniejszej fazy życia, czyli ciąży i oczekiwania. Od tego zaczęła się nasza współpraca.

– Może Pani opowiedzieć mi o dzieciństwie oraz o swojej rodzinie w czasie wojny?

– Moje dzieciństwo nie było łatwe, powiedziałabym nawet, że bardzo ciężkie – matkę zabito w Majdanie Sieniawskim podczas Strajku Chłopskiego w 1937 roku, gdy miałam 10 lat. Wychowywał mnie ojciec. Już od najmłodszego pomagałam w gospodarstwie. Moja matka należała do „Milicji Niepokalanej” (zakonu), z którą współpracował święty Maksymilian Kolbe. Raz w miesiącu pisał on listy lub kartki. Były to stosy wiadomości, które niestety zginęły.

Losy mojej rodziny w czasie wojny były bardzo zawiłe. Ojciec dłuższy czas był w Ameryce. Po powrocie zza oceanu wybudował, jak na tamte czasy, bardzo nowoczesny dom, który nie był pokryty dachówką, lecz gontem. Po śmierci matki mieszkałam z ojcem, bratem i bratową. Bardzo dużo było wtedy Żydów. W naszym domu też ich się paru zakwaterowało. Wszystkich w domu łącznie mieszkało cztery rodziny. Po śmierci matki ojciec żył jeszcze 8 lat. Miał bardzo ciężkie życie. Podczas Strajku Chłopskiego został dotkliwie pobity – można powiedzieć, że cudem uszedł z życiem. Później radziłam sobie sama, aż do chwili, gdy wyszłam za mąż. Były to bardzo ciężkie czasy.

Teraz myślę, że to jest tak, jakbym była sama na świecie. Nie mam już koleżanek. Większość z nich już nie dosłyszy, nie można z nimi porozmawiać. Wszystko jest już prawie po tamtej stronie.

W pięknym czasie oczekiwania na dziecko, kobiet nie obowiązywały żadne nakazy i zakazy. Każdy żył sam sobie. Kobiety nie były nawet do końca uświadomione, że są w ciąży. Dopiero, gdy dziecko poruszyło się w 5 miesiącu wiadomo było, że za 4 miesiące nadejdzie rozwiązanie.

Kobiety dbały o siebie, lecz nie chodziły po lekarzach, ponieważ takowych w tamtych czasach nie było. Brak było szpitali, jak i również wykwalifikowanych położnych. Gdy przyszedł czas porodu, rodziły w domu. Poród zazwyczaj odbierały odważniejsze sąsiadki. Urodziłam w ten sposób 6. dzieci, w tym bliźnięta. Kobiety wstydziły się wizyt u lekarzy, a cały proces porodu przebiegał bardzo naturalnie.

Podczas ciąży kobiety nie oszczędzały się, co nie znaczy, że o siebie nie dbały – wręcz przeciwnie, ale mimo wszystko pracowały do końca. Gdy przychodziły już dni rozwiązania, każda przyszła matka szykowała sobie jakieś szmatki i pieluszki – nie były one tetrowe, zazwyczaj robione zostawały ze starych koszul. Położne, które odbierały porody nie miały żadnej specjalnej szkoły - można powiedzieć, iż ich szkołą było życie i liczba wcześniej przyjętych porodów. Później następował Chrzest Święty - bardzo ważny element chrześcijaństwa.

Wybór imienia często był przymuszany przez księdza, ponieważ już coraz częściej zdarzało się wymyślanie. Najczęściej były to te imiona tradycyjne.

Od dwóch do trzech tygodni po porodzie, jechało się ochrzcić dziecko, ale jechano bez matki. Do chrztu z dzieckiem szli chrzestni rodzicie, zdarzało się nawet, że było ich czworo. Do kościoła chodziło się dwa razy – najpierw był chrzest, później zaś wywód – modlitwy specjalne dla matki i dla dziecka, o zdrowie i błogosławieństwo. Następowały one zawsze w czasie mszy.

Przed chrztem był zakaz wyprowadzania dziecka na podwórko. Także według zabobonu, przed chrztem matka nie mogła przestąpić progów kościoła, dopiero ksiądz przychodził po nią i dziecko, podawał jej stułę i za nią prowadził tych dwoje ludzi do ołtarza. Dawane było tradycyjnie krzyżmo, ale z tym było różnie. Zdarzali się księża, którzy wymagali tzw. białej szaty, która miała co najmniej dwa metry – rozrzucało się ją na dziecko, wtedy ksiądz dawał świecę, którą matka musiała trzymać przez to płótno. Pod poduszeczkę dziecku dawało się kawałeczek chlyba i obrazek. Obrazek najczęściej miał być nawiązaniem do patrona dziecka, natomiast kawałeczek chlyba – aby ten trzymał się dziecka całe życie i miało go dostatek.

Chrzestnych wybierało się z najbliższego otoczenia. Uważano żeby nie był to złodziej, tudzież pijak. Było dużo modlitwów, więcej niż w dzisiejszych czasach.

Przyjęcie po chrzcie dla rodziny było obowiązkowe. Jak kogo było stać, nie za bogato. W kwestiach alkoholu przy takim przyjęciu nie było mowy, twierdzono, że to po prostu nie wypada. Potrawy u każdego były jednakowe, nie było jakiś rarytasów. Na pierwszym miejscu była kapusta, później przeważnie kasza gryczana, kasza jaglana, masło i ser. Masło stawiało się w osełkach. Do tego wszystkiego były jeszcze kołacze – bułki z bardzo dobrej mąki.

Dzieci rosły, wychowaniem zajmowały się najczęściej kobiety, ponieważ mężczyźni nie mieli tyle czasu, byli oni bardziej zapracowani. To w ich interesie leżało utrzymanie rodziny. Wychowanie dzieci było okropne, często zabierano je w pole. Bardzo wiele czasu dzieciaki w ten sposób spędzały - na świeżym powietrzu. Każdy miał jakiś dobytek, gospodarstwo: krowy, kunie i dlatego też dzieci często były zaniedbywane.

Było bardzo ciężko. Nie było wózków, każdy starał się, aby było jak najlepiej maluchowi, dlatego robiło się w zastępstwo tzw. „kole” – na końce wiązało się płachty i właśnie to zastępowało wózek, a nawet kołyskę. Zależało też jaka była rodzina. Jeżeli w domu była babcia, to dziecko zostawiało się jej w opiece. Ojciec mało zajmował się dzieckiem, ale nie ma się co mu dziwić – te kunie, krowy, całe gospodarstwo, ktoś musiał to mieć pod kontrolą.

Cały ciężar wychowania dziecka spoczywał na matce. Jak już podrosły te dzieciaczki, to było o wiele lepiej. Jak już miały po 4 lata, bawiły siebie nawzajem. Powiem ci, że to najstarsze miało najgorzej, bo musiało wybawić tą całą resztę. Biedni w tamtych czasach były i dzieci i ich rodzice. Zabawki to były takie, jakie kto sobie zrobił. Dobre zabawki to były na dziewczynki, bo mamy same im szyły jakieś lalki ze szmatek, włosy zrobiło się z lnu, ale pamiętam jaką radość sprawiały te zabawki dzieciom i jak one je szanowały. A chłopaki to przeważnie jakieś wózki kupowali na targu, jakiegoś konika. Ale były zabawy podwórkowe. W kawałku naszej wioski to tych dzieci było sporo. Najwięcej to w lecie się bawiły, te mniejsze i te większe razem. Ulubioną ich zabawą było udawanie wesela. Chłopcy brali wózki, z chustek dziewczynkom robili welony, siadali na te wózki i jechali do kapliczki na ślub. Tymi wózkami, po tym piasku… bardzo dużo radości. Sami sobie szukali rozrywki i zabawek.

Według mojego rozeznania i tego czasu, to dawniej dzieci były krótko dziećmi. Kobiety bardzo szybko zaczynały życie dorosłe. Świat był całkiem inakszy. Moja bratowa miała 15 lat, gdy wyszła za mąż i urodziła dziecko. Życie dorosłe zaczynało się zaraz po ślubie. Kobiety miały już obowiązki, małżeństwo miało powydzielane pola i już zajęcie było.

***

Najwięcej przyjemności mieszkance Majdanu Sieniawskiego sprawiło opowiadanie o ślubie. Gdy opowiadała mi, jak poznała swojego męża, można było wyczuć, jak ważne są dla niej wspomnienia i ile znaczą.

– Dawniej było tak, że związki rodziły się wśród znajomych, którzy znali się od dawna. Wioska w wiosce. Mało było takich par, które się z dalsza zapoznały. Jeśli nie wiadomo skąd się wziął partner, mówiono o nim „zawłoka”. Ja byłam młodsza 8 lat od męża. On chodził wtedy do szkoły, a ja z sąsiadką bawiłam się koło gruszy na pisaku. Często mnie prześcigiwał, często później o tym wspominał. Wyszłam za mąż w 1920 roku, akurat kończyła się wojna. W lesie była jeszcze partyzantka, gdy państwo młodzi wychodzili z kościoła, to zawsze na wiwat szczelali. Na moim ślubie też szczelali, aż wszystkie kunie sąsiada się zlękły i nie mógł ich później połapać.

Przygotowywania do ślubu naturalnie zaczynały się od zapraszania gości. Były dwie drużki, to one miały obowiązek zapraszania gości weselnych. Ubiór ich był naprawdę piękny. Na głowie miały zrobiony warkocz, tzw. koszyczek i wianek z kolorowych kwiatuszków, z którego zwisały długie wstęgi we wszystkich kolorach, a na środku była wstęga biała. Kłaniały się i mówiły „Niech im Pan Bóg błogosławi i dobrą dolę daje”. Zaloty, pierwsze spotkania – w tamtych czasach były bardzo ostro traktowane. Dawniej to był wstyd, jak chłopak chciał zaprosić dziewczynę przed ślubem do domu. Rodzice zawsze mówili: „masz czas po ślubie” – żeby się nie narzucać. Na zapowiedzi dawało się 3 tygodnie przed ślubem.

Oficjalnych zaręczyn nie było nigdzie. Dzień naprzód odbywały się drużbiny, czyli dzisiejsze zaręczyny - wtedy chłopak dawaj swojej wybrance pierścionek. Zgoda rodziców na wydanie córki oczywiście musiała być, chociaż była z góry ugadana. Był to już początek wesela. W ten dzień był zwyczaj sprzedawania pani młodej, a raczej jej wianka. Wianek był mały, uwity z mirtu - leżał na talerzu. Zapraszało się wtedy młodego do stołu i zaczynało się targowanie. Czasami, gdy się dobrali tamci bardziej wyszczekani, to zwyczaj ten trwał bardzo długo. To było dużo lepsze niż wesele, a śmiechu przy tym było co niemiara, takie pocieszne.

Nie dawano wódki za wykupienie panny młodej, lecz pieniądze – im więcej tym lepiej, ale bardziej chodziło o tradycję. Następnie, gdy młody już wykupił młodą i ten malutki wianuszek, chował sobie go za marynarkę. Sama nie wiem dlaczego, po prostu taki zwyczaj.

Dziewczyna w dniu drużbin swojemu chłopakowi kupowała koszulę, a chłopak dziewczynie buty – meszty. Pan młody do koszuli zakładał najczęściej muchę. Koszula koniecznie musiała być biała, na długi rękaw. Kupowało się materiał i trzeba było szyć. Nie kupowano gotowych rzeczy, bo ciężko było je zdobyć, a sklepów takowych też nie było. Mnie materiał na koszulę przywiozła sąsiadka – skąpiutko go było, ledwo starczyło na uszycie. Wykwalifikowanych krawcowych nie było, połowa kobiet na wsi potrafiła szyć. Ja brałam ślub w mojego siostrzeńca butach. Na początku w ogóle nie miałam butów, aż mnie do płaczu zbierało. Siostrzeniec zobaczył jak się martwię i powiedział, że da mi swoje nowe buty. Wypastował je pięknie nawet od spodu.

Suknia ślubna była bardzo prosta i skromna, często podobna do alby komunijnej. Welon zastąpiony był przez wianek, który miał dużą kokardę i długie dwie wstęgi. Leżał na pięknym, uwitym warkoczu z włosów. Obowiązkowo panna młoda musiała mieć dwójkę drużek, chociaż jak ktoś chciał było i więcej. Dwie pierwsze były ubrane jednakowo, bardzo podobnie jak przy zapraszaniu na ślub – wianuszki i długie powiewające na wietrze wstęgi.

Narzeczony przyjeżdżał po swoją wybrankę do rodzinnego domu, gdzie później razem prosili rodziców o błogosławieństwo. Wiadomo, jeżeli jedno nie miało rodzica, tak jak w moim przypadku – ja matki, błogosławiła matka chrzestna. Przyzwolenia udzielano krzyżykiem i gałązką mirtu.

Na ślub jechano kuńmi, im więcej było furmanek tym lepsze i większe wesele, nie raz i po dwadzieścia wozów. Konie były pięknie poubierane w wstęgi. Na każdym wozie śpiewano. Nieraz wesele jechało z końca wioski, to już na początku było słychać. Było bardzo radośnie.

Podczas mszy zwracano uwagę na świece. Zdarzało się, że gasła – oznaczało to krótki żywot dla tego małżonka, po którego stronie świeca zgasła. Obrączki często były tylko symbolem, wito je z mirtu, później się zasuszyło. Kto był bogatszy i miał rodzinę za granicą, prawdziwe obrączki posiadał. Po wyjściu z kościoła nie sypano ryżem ani groszami, tak jak teraz, ponieważ był wielki szacunek dla zboża, życzeń też nie było. Jechało się prosto na wesele.

Rodzice tradycyjnie witali parę młodą chlebem, a raczej dwoma chlebami, które leżały na sobie jak piramida, solą oraz alkoholem, najczęściej piwem. Konieczne było zbicie szklanek, ponieważ kieliszki mało kto posiadał i przy okazji oblanie kogoś. Wierzono, iż przynosiło to ogromne szczęście młodym.

Ciast jakowych nie było, zastępowały je korowaje –  chleb w blaszce z najlepszej mąki, zakręcane ciasto. Potrawy były wszędzie takie same, tak jak na chrzest: kapusta, kasza, sery, ale im bardziej gęsto zastawiony był stół, to oznaczało, że bogatsze wesele. Alkoholu nie było za wiele, głównie pito piwo i własnej roboty bimbry, chociaż i wódka się zdarzała. Drużba miał za zadanie roznoszenie alkoholu.

Wesela w lecie organizowano na podwórku, zimą zaś w sieniach – rzecz jasna z udziałem muzyki i tańców. Tańce powiedziałabym, że dawnej były ładniejsze, w ich skład wchodziły różne figury.

O północy brak było oczepin, tylko Biały Wieniec – pani młoda kłaniała się wtedy wszystkim gościom i jeszcze raz prosiła o błogosławieństwo. Oczywiście nie oznaczało to końca wesela. Ten radosny dzień trwał do czasu, aż starczyło gościom sił, jedzenia i alkoholu. Dnia następnego były poprawiny dla najbliższej rodziny. Pamiętam jeszcze z opowiadań mojej babci, że wesele potrafiło trwać trzy dni. Testowali w ten czas kandydatkę na żonę. Po weselu, gdy wchodzili do domu układali pod drzwiami kupę drzewa, w ten sposób sprawdzali czy jest zaradna i szybka,  patrzyli jak szybko je uprzątnie. O miesiącu miodowym mogliśmy zapomnieć. Prosto szło się w pole do roboty. Wtedy właśnie najczęściej patrzyli czy żona jest robotna.

***

Ostatnim punktem naszej rozmowy była śmierć. Temat trudny dla każdego człowieka.

– Gdy człowiek znajdował się na łożu śmierci wzywano księdza, aby udzielił ostatniego namaszczenia. Ludzie z całej wioski schodzili się ze świecami i czekali na przybycie duchownego. Gdy ten przybył ustawiali się tak, iż formowali ścieżkę do pokoju umierającego, następnie przechodzili do następnego pokoju i głośno śpiewali pieśni związane ze stanem przejścia. Gdy ksiądz wyszedł już od chorego wszyscy do niego przychodzili, zmówili razem modlitwę i poopowiadali ostatnie żarty. Umarłego myto, przebierano w czyste i schludne ubrania, lecz bez butów. Zmarłego, przed zrobieniem trumny, kładziono na wieku, które wyściełano słomą prosto spod cepa. Trumny robiono w domu – sąsiedzi pomagali sąsiadom. Były one bardzo poste, z czterech desek, wykonywano je z sosny. Kiedy trumna była gotowa, zmarłego przenoszono do niej. Umarły przed pogrzebem leżał w domu dwie doby. Przy trumnie paliły się dwie gromnice. Przy zmarłym czuwano bardzo długo, odmawiano wiele modlitw i śpiewano pięknie pieśni.

Żyły różne zwyczaje związane z pogrzebem, jednym z nich było wkładanie nieboszczykowi na wieczną drogę jego najczęściej używanych przedmiotów, np.: laskę, okulary - twierdzono, że przyda mu się to poza życiem ziemskim oraz różaniec i obrazek święty, na którym znajdował się patron lub Matka Boska. Kolejnym zwyczajem było zasłanianie luster i okien. Zasłanianie luster związane jest z wiarą, że gdy odbicie zmarłego znajdzie się w lustrze, śmierć ponownie odwiedzi gospodarstwo, zabierając kolejnego z domowników, zaś okna po to żeby promienie słońca nie padały na zmarłego - źle wpływało to na martwe już ciało.

Wierzono, że gdy na pożegnanie pociągnie się palec u nogi nieboszczyka, odejdą wszelkie lęki. Pani Bronisława opowiedziała mi w tym momencie bardzo ciekawą historię, która dotyczyła jej osobiście. Po śmierci matki, nikt nie chciał jej przynieść do domu. Bardzo długo ciało leżało porzucone, aż w końcu kobiety wzięły je na jakieś płótno i przyniosły do domu. Ciało było całe we krwi, dlatego nie chciały żeby mała Bronia zobaczyła w takim stanie martwą matkę. Postanowiły obmyć zwłoki wodą ze studni. Pani Bronisława usłyszała w ten czas głosy podwórka i postanowiła wybiec. Biegnąć co sił w nogach wpadła wprost na swoja martwą, całą ubrudzoną krwią matkę. Od tamtego momentu miała straszne lęki, aż do czasu, gdy na pogrzebie sąsiada, pociągnęła go na pożegnanie, za dużego palca u nogi. – Był on wtedy taki zimny, ale poskutkowało, od tego czasu przestałam mieć lęki. Przy wyprowadzeniu ciała z domu okadzano najpierw trumnę wiankami, które święcono w Matki Boskiej Zielnej w kościele. Było to na tle religijnym. Obijano również trumną na każdym progu domu – w ten sposób zmarły żegnał się ze swoim miejscem zamieszkania, często tez rodzinnym domem. Po wyprowadzeniu ciała wkładano trumnę na wóz i wieziono do kościoła, gdzie odprawiano uroczystą mszę żałobną.

Wieńców dla osób starszych w ogóle nie było. Zdarzały się tylko przy śmierci młodej osoby. Wykonywali je z bibuły, aby były lekkie do niesienia. Wszystkie panny ze wsi niosły je w takim kole okrążając trumnę.

Złożenie ciała do grobu było podobne do tego dzisiejszego. Ksiądz odprawiał ceremonie pochówku, a wierni śpiewali różne pieśni żałobne, np. „Zamarły człowiecze z Tobą się żegnamy”. Msza żałobna była często odprawiana po łacinie. Później z czasem przeszło to na język polski. Nagrobek usypany był jedynie z ziemi i na środku stał drewniany krzyżyk.

Przy śmierci dziecka nieochrzczonego cały proces wyglądał inaczej. Nikt nawet za bardzo nie wiedział, że dziecko nie żyje. Nie było modlitw ani pieśni. Jechało się prosto na cmentarz, gdzie dokonywano pochówku w specjalnie wyznaczonym miejscu. Dzieci ochrzczone, które zmarły, miały mszę odprawianą taką jak i dorośli. Organista śpiewał nawet te pieśni, które miały być śpiewane dla niego przez życie, chodzi tu o pieśni związane ze ślubem czy komunią.

Dawniej ludzie byli bardziej religijni i przestrzegali wszystkich zwyczajów, zakazów, nakazów oraz byli patriotami. Teraz wszystko to powoli zanika, stajemy się zamknięci w swoich czterech ścianach, rządzi nami pieniądz i chęć władzy. Wszystkie zwyczaje idą w zatracenie i pozostają tylko w naszych głowach.

 

Drukuj