August Gmyrek • wspomnienia

Jak spędzano czas w okresie dwudziestolecia międzywojennego?

Po I wojnie światowej, zarówno dziewczęta, jak i mężczyźni śpiewali przeważnie wojskowe piosenki. We wsi były zabawy. Najczęściej organizowano je w domu ludowym. Jeszcze przed I wojną światową istniała kapela, która grała na weselach. Było tam trzech braci - jeden grał na skrzypcach, drugi miał bęben, a trzeci kontrabas. Na ul. 3 Maja w Muninie, a dokładniej w miejscu, gdzie obecnie znajduje się CPN Orlen, w nocy z 21 na 22 czerwca organizowana była Noc Kupały. Palono wówczas ogniska, śpiewano pieśni oraz wspólnie tańczono. Dziewczęta wróżyły sobie za pomocą wianków. Puszczały je na wodę i jeżeli wianek został złapany przez chłopaka, panna mogła spodziewać się szybkiego zamążpójścia. Jeżeli nie został złapany wróżyło jej to wyjscie za mąż, ale dopiero za jakiś czas. Natomiast jeśli wianek utonął, dziewczyna miała zostać starą panną. Młodzież spotykała się też nieopodal Sanu w Muninie i śpiewała rozmaite pieśni po polsku, podczas gdy po drugiej stronie rzeki Ukraińcy śpiewali w swoim języku, i z obu stron przekrzykiwano się wzajemnie w ojczystych mowach.

Czy w Muninie przed wojną mieszkały jakieś rodziny żydowskie?

Tak, było 4 rodziny, ale uciekli stąd już w 1941 r. Więcej Żydów mieszkało w Ostrowie. Jednym ze starozakonnych mieszkańców Muniny był Żyd o nazwisku Naftali, który wraz z żoną i synem pracował przy wyrębie lasu. Ojciec ścinał drzewa, a chłopiec z matką obcinali gałęzie. Pewnego razu, gdy mężczyźni pracowali przy wyrębie drzew, nagle pojawiła się wataha wilków. Stary Żyd zdołał uciec na drzewo, jednak chłopcu nie było dane to szczęście. Z drugiej strony, przynajmniej nie musiał oglądać i znosić okropności wojny. 

Był w Muninie pewien chłopak, nazywał się Władysław Haliński. Pobierał on praktyki krawieckie u Żyda. Pewnego razu trzeba było zanieść do rabina 3 kury, aby ten ocenił, czy są koszerne czy nie. Tylko rabin miał prawo zabić kurę, a zabicie jednej kosztowało 5 groszy. Władek, któremu zlecono zadanie dostarczenia kur do rąk duchownego, schował się po drodze gdzieś w zaułku i sam zabił kury, biorąc pieniądze dla siebie. Zajście uszło mu na sucho, więc w późniejszym czasie powtarzał cały ten rytuał. Chłopak bez skrupułów ciągnął swoje oszustwo i pewnie robiłby to dalej, gdyby na drodze nie stanęło mu spotkanie rabina z krawcem. Krawiec dowiedział się z ust duchownego, że nie wywiązuje się z obowiązków, jakie nakłada na niego judaizm, bowiem nie przynosi do niego kur do zabicia. No i przyszła kryska na Matyska, a w tym przypadku na Władka Halińskiego, którego krawiec wygonił za oszukiwanie. W późniejszym czasie chłopak i tak został krawcem. Jednak potrafił niewiele. Szył jedynie spódniczki, spodnie, ale np. marynarek już nie – przez to był bardzo biedny. Gdyby odpowiednio wykorzystał szansę, jaką miał na praktyce u Żyda, jego późniejsze życie mogłoby wyglądać inaczej. 

Czym zajmowali się Żydzi?

Handlem. Można było kupić od nich świnie, kury, gęsi lub cielęta. Chodzili na piechotę z Muniny do Radymna albo do Jarosławia, z tymi świniami na sznurkach, żeby sprzedać na skupie. Kury nosili w workach. Gdy nadzorującemu cały skup nie podobał się towar (świnia), zaznaczał ją czerwoną kredą, jako nienadającą się do sprzedaży.

W Muninie na ul. Szkolnej, tam gdzie obecnie znajduje się sklep pana Jana Wereszczyńskiego, kiedyś była karczma żydowska. Została ona zniszczona już w 1911 r. i na jej miejscu powstał dom ludowy. Druga karczma była za kamiennym mostem. Była to karczma zajezdna, więc można było zajechać przed nią wozami. Korzystali z niej głównie handlarze, gdy jechali na skup do Radymna czy do Jarosławia. Zawsze mogli się tam zatrzymać, posilić i zostać na noc.

Czy mieszkańcy Muniny podczas wojny pomagali Żydom i przedstawicielom innych mniejszości?

Oczywiście. W Muninie, tak jak i w całej okupowanej Polsce, byli ludzie, którzy pomagali innym ludziom. Gdy Żydzi uciekali przed Niemcami, przychodzili z walizkami do mieszkańców posiadających łódki. Pomagali oni przeprawić im się przez San.

Znałem też pewnego oficera rosyjskiego, który był przetrzymywany jako jeniec przez Niemców, w miejscu gdzie obecnie jest jednostka wojskowa w Jarosławiu. Gdy Niemcy wycofywali się z Zamościa w 1939 r., ów oficer przeszedł przez San. Moja mama akurat gotowała mleko, gdy usłyszeliśmy pukanie i słowa „Otwórz drzwi”, wypowiedziane w języku rosyjskim. Brat wpuścił go do domu i daliśmy mu ubranie. Mama dodatkowo dała Rosjaninowi mleka i dwie kromki chleba z masłem i z serem. Gdy wypił mleko, zjadł tylko pół kromki, resztę zawinął w gazetę i poprosił nas o mapę polityczną. Później poszedł spać na strych. Jednak w nocy związał sobie prześcieradła i wyszedł przez znajdujące się tam malutkie okienko. Wrócił jeszcze do nas w 1944 r. 

Wszyscy jeńcy przetrzymywani byli w bardzo złych warunkach. Spali na słomie, ponieważ nie było żadnych pryczy. Zimą budynki, w których byli przetrzymywani, nie były opalane, więc bardzo dużo ludzi umierało z powodu chorób. Mój brat, gdy tylko konie były wolne, a więc nie były potrzebne w polu, wywoził z jednostki ciała zmarłych jeńców, na cmentarz w Pełkiniach.

Opowiem jeszcze historię Czecha, który służył w wojsku niemieckim i był przetrzymywany przez Rosjan jako jeniec. Pewnego razu będąc z bratem nieopodal obecnej ul. Zbożowej w Jarosławiu, usłyszeliśmy dochodzący z żyta jęk człowieka. Zobaczyliśmy wydeptaną w zbożu ścieżkę, więc poszliśmy nią, a na jej końcu znaleźliśmy postrzelonego w nogę człowieka. Poprosił nas o wodę. Przez kilka dni kradliśmy z domu placki, chleb, pierogi i zanosiliśmy mu, aby się pożywił. Pewnego dnia rosyjski komendant z NKWD, znajdujący się w tym czasie w Muninie, zauważył to i poszedł za nami. Gdy dotarliśmy do żołnierza, komendant kazał nam odejść mówiąc, że zawiezie tego Czecha do szpitala. Już po kilku krokach usłyszeliśmy strzał.

Jakie wspomnienia chciałby Pan najbardziej wymazać z pamięci?

W nocy z 21 na 22 czerwca 1941 r., gdy Niemcy wkroczyli do Rosji, po zajęciu Tarnopola i Stanisławowa w Muninie zapanowała ogromna bieda. Ludzie musieli oddawać wojsku zboże, mięso, mleko i ziemniaki. Nie wolno było zabić dla siebie nawet własnej świni, ponieważ groziła za to kara śmierci. 

Podczas wojny wielu Polaków współpracowało z Niemcami. Czasami ktoś zabił sobie świnię, ale ważącą ok. 60 – 70kg, czyli niewiele. Po fakcie ludzie oczywiście mieli zamiar ją zjeść. W tym celu rozgrzewali piec kaflowy, a na płycie układali, np. słoninę. Żeby w okolicy nikt nie wiedział, o tym co zrobiono, kuchnię posypywano rumiankiem, który absorbował zapach mięsa. Nietrudno się domyślić, że większość wydarzeń związanych z tamtym okresem wolałbym wymazać z pamięci. 

A co Pan wspomina najmilej?

Myślę, że podobnie jak wszyscy w moim wieku, dzieciństwo i młodość, a także wszystkich dobrych ludzi, z którymi się wychowałem i spędzałem czas, niezależnie od tego jakiej byli narodowości.

 

Katarzyna Śliwa

Drukuj