Walenty Zagrobelny • wspomnienia

W Mołodyczu, podobnie jak w większości miast, miasteczek i wsi w całej Polsce, Żydzi zajmowali się handlem, a rodzin żydowskich było tyle, ile było karczem. No i tak im upływało życie, na tych ich interesach, aż do wybuchu II wojny światowej. Chociaż tak naprawdę Żydzi opuścili Mołodycz jeszcze przed jej wybuchem. Spakowali cały swój dobytek, jak tylko dowiedzieli się, że Niemcy rozpoczynają prześladowania. No i uciekli do jakichś wielkich miast. Ostatni Żyd opuścił Mołodycz tuż przed wybuchem wojny. Nazywał się Moszko Weinberg. 

Moszko wraz z żoną Chajką mieli pięcioro dzieci: Małkę, Mechla, Herszka, Peśkę i Ryfkę. Całą siedmioosobową rodziną mieszkali w małym domu na Grobli, który był również miejscową piekarnią. Jak to Żydzi niczego nie uprawiali – zajmowali się wyłącznie handlem.

Moszko wśród swoich synów miał rzeźnika, którym był Herszko. Skupywał on po wsi cielęta, bo Żydzi nie jedli wieprzowiny, rżnął je, a mięso woził furmanką Żydom do Jarosławia. Mechel, podobnie jak ojciec był piekarzem, tylko sama piekarnia w niczym nie przypominała tych dzisiejszych. Było to pomieszczenie, w którym znajdował się zwykły wiejski piec. Nie chodziłem tam, bo Mechel nikogo do środka nie wpuszczał. Poza tym byłem jeszcze dzieckiem. Wiem tylko, że mąkę na chleb Mechel kupował w miejskich młynach.

Chleb, bułki i różne strucle na święta, sprzedawano we wsi. Nosiła je w koszyku Chajka i pamiętam, że za strucle chciała 3 miarki żyta. W jednej miarce było 4 kg zboża. Bułki to przed wojną rarytas był i nie każdego było na nie stać. Kupowali je głównie zamożniejsi gospodarze, a i nawet ksiądz Reising czasami.

Nasi Żydzi chodzili się modlić do Jarosławia. W tamtych czasach były dwie bożnice – jedna właśnie w Jarosławiu, druga w Sieniawie. Widać im bardziej po drodze było do tej pierwszej. Jak były chrzciny albo śluby, Żydzi brali furmankę i jechali do synagogi w Jarosławiu. W Mołodyczu takich ceremonii nie odprawiano. W szabat, który obchodzili w każdą sobotę, mężczyźni ubierali się w chałaty – takie czarne, długie do kostek płaszcze. Tego dnia nie palili w piecu, tylko robił to za nich sąsiad z naprzeciwka - taki Wojciech Matusz, który miał za to płacone. Na co dzień ubierali się tak jak inni, od reszty mężczyzn odróżniały ich tylko krótkie pejsy, o które zawsze dbali. Nie mieli wśród swoich fryzjera – tak jak wszyscy brody golili na wsi.

Co do wiary każdy trzymał się tutaj swojej religii i zwyczajów. Pamiętam, jak mój wujek, stary Walenty Rokosz, wspominał czasy, gdy był Żydem w mołodyckiej grupie kolędniczej. To było jeszcze przed budową kościoła – jakiś 1920 rok mógł wtedy być, może wcześniej. Chodzili po wszystkich, po gospodarzach, gajowych, leśnikach, dyrektorach. Chodzili od wsi do wsi, od domu do domu, zbierając tak pieniądze na budowę nowego kościoła. 

Pewnego razu z kolędą zawitali do Miłkowa, a stary Walenty wraz z nimi. Miłkowa już nie ma – ale to było tam trochę dalej za Kaczmarzami, tam dziś już tylko las rośnie.

Walenty tradycyjnie już przebrany był za Żyda, a Żyd, jak to Żyd, był na swoim własnym rozrachunku. Miał skarbonkę, taką okrągłą, zamkniętą na kłódeczkę i zbierał na bożnicę – czyli dla siebie. Wiesz, bo to było tak, że kolędowy Żyd, tym co miał w swojej skarbonce z nikim się nie dzielił. To co zebrał to było jego. Brał do kieszeni i tyle go widzieli z tymi grajcarami.

W tym Miłkowie wstąpili do karczmy – wielkiej, okazałej karczmy, której właścicielem był bogaty miłkowski Żyd. Właściciel przyjął ich ochoczo i radośnie. Grupa zaczęła odgrywać jasełka. Była rola Heroda, byli żołnierze, Trzej Królowie, dziad miał też swoją kwestię, no i Walenty w roli Żyda. Tyle, że Walenty to tego swojego kolędowania miał tylko kilka zdań i to na początku. Powiedział coś przy Herodzie: „I ty ziemio Judzka! Albowiem z ciebie wyjdzie wódz, który rządzić będzie lud mój izraelski” - chyba tak to było. No, a zaraz, jak tylko skończył mówić, pogonił do arendarza zbierać swoje. No i zbierał - podepchał gospodarzowi swoja skarbonę. Jak nią dzwonił, jak zachwalał, aż ten dał mu 5 złotych srebrnych. Tyle to było, że aż z trudem weszło do skarbonki przez ten otwór. Och, jak Żyd Walenty zaczął całować gospodarza – już prawdziwego miłkowskiego Żyda, jak mu się kłaniał, jak dziękował, jak wychwalał, ale i zaraz potem zniknął, bo więcej nie było mu już potrzebne kolędowanie. 

Jak już było po kolędowaniu, to taki Matejko Andrzej wziął zeszyt, w którym wpisywane było, kto ile ofiarował, wziął pieczątkę i idzie do gospodarza z prośbą o kolędę, mówiąc, że zbierają na kościół. A ten mówi, że już dał. Dał całe 5 srebrnych, Żydowi dał do jego skarbony. Po chwili wszystko się wyjaśniło, a że miłkowski Żyd był honorowy, to dał i drugie 5 złotych – już do właściwiej sakiewki. Podziękowali pięknie za kolędę i wszyscy razem wyszli na dwór. I tu, ni stąd, ni zowąd znalazł się i Żyd Walenty ze swoją skarboną. 

Za grupą wyszła też młoda Żydówka – córka właściciela karczmy, która zaczęła rzucać śnieżkami w kolędników. Ci to nie zostali jej dłużni. Niby to się zasłaniali, niby to odgrywali swoje role, a tak naprawdę to Żyd Walenty próbował niepostrzeżenie złapać młode dziewczę i dać jej nauczkę za dokuczanie. Czekał, żeby stanęła jak najbliżej niego, tak aby jak rzuci śnieżką, mógł ją złapać. To i w końcu mu się udało. Ona rzuciła, a on jak się odwrócił, jak na jednej nodze skoczył, złapał i przewrócił ją w śnieg. Tak nabił jej śniegu pod sukienkę, za to co robiła, że aż jej ojciec klaskał na ganku, bo jej się słusznie należało. Potem już wszyscy wesoło wrócili do domów. Najszczęśliwszy tego dnia był chyba Walenty – całe 5 srebrnych złotych nie często się trafiało – toteż pewnie dlatego to właśnie on najlepiej zapamiętał tą historię, a i później radośnie opowiadał ją w zimowe wieczory. 

Hmmm… Peśka. Peśka Weinberg była piękną Żydówką i niejednemu oczy za nią latały. Był nawet taki Długoń z Szówska, który zaczął do niej w konkury jeździć. Na nic się to jednak nie zdało. Rodzina mu zabroniła. A skoro Polacy zabronili, to Moszko tym bardziej by się nie zgodził. Wiadomo, jakby młodzi się uparli, pouciekali i się pożenili, nikt by na to wpływu nie miał. Ale do domu ani jedno ani drugie powrotu by nie miało, bo najpewniej w dniu ślubu by się ich wyrzekli. No, ale takie były wtedy czasy…

Ludzie tu w ogóle dobrze traktowali Żydów, szanowali ich, lubili. Powiem Ci coś, ale nie musisz nikomu powtarzać. Pamiętam, jak mój dziadek - Łukasz Rokosz mówił do mojej mamy Apolonii, że on woli za sąsiada Żyda, jak księdza. Bo Żyd ani cię nie okradnie, ani cię nie ocygani, ani nic nie zechce. 

Dziadek Łukasz był szewcem, a swoje buty szył wyłącznie ręcznie. Często przyjeżdżał do niego taki Myndel Kac - Żyd z Radawy. Lubili ze sobą rozmawiać. Myndel był grzeczny. W ogóle ci nasi   Żydzi byli to grzeczni i bardzo dobrzy ludzie. Gdy oni rozmawiali, to Żydówka - jego żona, zawsze modliła się na wozie, którym przyjeżdżali. Myndel handlował końmi. Przywoził i sprzedawał gospodarzom tylko dobre konie, a kupował za „huckę” - czyli prawie za darmo albo brał w rozliczeniu jakąś marną chabetę, którą później tuczył i sprzedawał na innej wsi – na tym zarabiał.

Coś Ci jeszcze opowiem. Bo Żydzi, jak mieli ten swój szabat to nie pracowali ani też nie sprzedawali niczego. My nieraz, jak to młode łobuzy – może z 7 lat wtedy miałem – chodziliśmy tam do Żydów – do Moszka i Chajki, do tej naszej piekarni i zbytki im robiliśmy. Oni w szabat świeczki w sieni - w takim korytarzu, jak się do izby wchodziło, świecili. Te świeczki stały na takim trójnogu - trzy zawsze były, jedna na środku najwyższa i dwie obok niższe. I my im te świeczki gasiliśmy. Otwieraliśmy drzwi i „fuuuu”, „fuuuuu” – zdmuchiwaliśmy je szybko i zaraz uciekaliśmy, żeby nas miotłą nie pogonili. Bo tam nieraz któryś z Żydów stał z miotłą za drzwiami tak, że niejednemu z nas się nią oberwało. I ja dostałem też. Taka starsza kawalerka, to na tych świeczkach swój interes robiła. Umawiali się z Chajką jeszcze kilka dni wcześniej, że przyjdą, że będą pilnować żeby łobuzy nie gasiły świeczek – łobuzy, czyli my; a Żydówka w zamian za to dawała im papierosy. No i pilnowali. Tylko, że nie do końca tak to było z tym pilnowaniem, jak Chajce mówili. Bo oni nam dawali na cukierki, żebyśmy te świeczki gasili, a później niby nas bili za to – ale tak naprawdę to nie bili, tylko dawali kolejne cukierki, żebyśmy znowu poszli, a oni dostali kolejne papierosy, niby to za ochronę. Ale i to się skończyło. Bo Chajka w końcu poskarżyła się naszym rodzicom, a oni jak się o wszystkim dowiedzieli, to nie dość, że cukierków nie było już, to jeszcze portki przez tydzień albo i dłużej ciężko ubierać było, tak nas złoili. Ale to nam się słusznie należało, bo to zbytki były.

Przed samą wojną, jak były już te noce, gdy podobno mordowano, Moszko sprzedał cały dobytek, wziął rodzinę i wyjechali do Lwowa – to był 1937 lub 1938 rok. Myśleli, że tam zaznają spokoju, ale i we Lwowie zaczął się holokaust. Gdy i tam zaczęto strzelać do Żydów, najmłodsi z rodzeństwa - Herszko i Ryfka, wrócili do Mołodycza i tu się ukrywali. Niestety w Mołodyczu, tak jak i wszędzie, był nakaz zabijania Żydów. 

Na szczęście nawet w tych okropnych czasach byli dobrzy ludzie. Pewnego dnia, wygłodniały Herszko z siostrą, wyszli z lasu, gdzie się ukrywali po powrocie ze Lwowa i udali się do swojego dawnego sąsiada Franka, by ten dał im chleba. Stary to już był człowiek, ale dobry. Przykazał im iść w głąb lasu, ostrzegł przed niebezpieczeństwem, zrychtował żyta – wysuszył na piecu, bo żyto musiało być suche, żeby je mleć. Kazał im przyjść wieczorem, żeby namełli sobie na chleb. Później jego żona, Parania, upiekła im z tej mąki dwa chleby i odesłała z powrotem w głąb lasu. Franek dopiero po wojnie przyznał się do tego, że dawał im chleb. Niestety tych dwoje zostało chyba gdzieś rozstrzelanych, bo ślad po nich zaginął.

Dom rodziny Weinbergów kupił Stanisław Matusz – ówczesny właściciel jednego ze sklepów w Radawie, który chciał swój interes przenieść właśnie do Mołodycza na Groblę. Wówczas w Radawie, poza sklepem Matusza, były jeszcze chyba dwa sklepy. Obydwa z wyszynkiem, czyli takie, że można było w nich wódkę kupić. Jeden z nich należał do Żyda - Bułałki, jeśli mnie pamięć nie myli. Zresztą w Radawie nawet po wojnie były żydowskie sklepy. No i Matusz przeniósł ten swój sklep właśnie do tego domu, gdzie wcześniej piekarnia była. Miał w nim wyroby żywnościowe. Jakieś papierosy, tytoń, cukier, takie rzeczy drobiazgowe do kuchni, sól, pieprz.

Przed wojną Żydzi mieszkali jeszcze gdzieś na Buczynie, ale poza tym nie pamiętam, żeby gdzieś jeszcze byli. Oni mieszkali tam, gdzie jakaś wioska była lub osada albo też przy większej drodze  się osiedlali, bo tu często jechały jakieś karawany czy furmanki na jarmark. A i w Mołodyczu było jeszcze kilku Żydów.

Jeden z nich mieszkał na Kupinie. Nie wiem jak się nazywał, bo mnie jeszcze na świecie nie było. Przed I wojną światową uciekł on do Lwowa, gdy tutaj były rozruchy ukraińskie. Zostawił po sobie sklep, który później rozebrano. 

Inna rodzina żydowska mieszkała na Woli. Jej losy powiązane były również z karczmą, z tym, że nie była ona tym razem żydowską własnością. Przy drodze stała karczma księcia Czartoryskiego, a Żyd był tam wyłącznie arendarzem, a więc dzierżawcą, jak to się dzisiaj mówi. Co się tyczy samej karczmy była to jedna wielka chałupa, w której był zamontowany szynkwas, czyli taka lada. Można tam było kupić niemal wszystko, począwszy od okowity – spirytusu w malutkich beczkach, słabszej wódki, a na piwie skończywszy.

Pamiętam, jak mój ojciec Jan opowiadał jeszcze o takim jednym Żydzie, który kupił gospodarstwo od Hubacza, jak ten wyjeżdżał do Brazylii. To było w latach 20-tych, niedługo po I wojnie światowej. Żyd – którego imienia nie pamiętam, bo on nie mieszkał tu na stałe - na dolinach od Milana do Buńków wybudował piękny, najokazalszy w całej wsi, drewniany dom. Tam w pobliżu mieszkał Zagrobelny Franko, który rozpalił raz ogień tak, że aż pożar wywołał. A że wszystkie budynki były wówczas pod strzechą, do tego wiał silny, wschodni wiatr, chwila moment, jak pół wsi stanęło w płomieniach. Podejrzewali ludzie, że w rozprzestrzenianiu pożaru maczał palce właściciel owego pięknego domu, bo za szkody wziął bardzo wysokie pieniądze z ubezpieczenia, a potem szybko wyjechał. Nikt nawet nie wiedział gdzie, a i później więcej już go tu nie widziano. Przed wyjazdem zdążył jeszcze sprzedać plac po spalonym domu Antoniemu Zagrobelnemu, bratu mojego dziadka Feliksa.

No i tak sobie wszyscy żyliśmy w tym naszym Mołodyczu, każdy według swoich zasad, ale w ogólnej zgodzie. Musisz też wiedzieć, że przed wojną mówiono u nas mową chachłacką – taką naszą, będącą zbitkiem języka polskiego i ukraińskiego. Zresztą do dzisiaj słychać pozostałości tego naszego chachłackiego języka, zwłaszcza w mowie takich jak ja, starych mieszkańców. 

Dopiero gdy w 1936 roku przyszedł do nas na parafię ksiądz Franciszek Reising, zaczęliśmy się uczyć od niego mówić w czysto polskiej mowie, bo on mówił tylko po polsku. Wtedy uczyliśmy się w szkole na Grobli - w ochronce, prowadzonej przez siostrę zakonną Władysławę Krotoszyńską. To była szkoła I stopnia, czyli taka, po ukończeniu której, dopiero można było iść do szkoły II stopnia, a później do gimnazjum – już w Jarosławiu. Cała nauka w ochronce trwała sześć lat. Po pół roku w pierwszej i drugiej klasie nauczania, dwa lata w trzeciej klasie, no i trzy lata w czwartej klasie. Zawsze na zakończenie każdego roku nauki dostawaliśmy świadectwo – takie jak są teraz, z wypisanymi przedmiotami i ocenami. Jak ja byłem w trzeciej klasie, na piątym roku nauki, to miałem wtedy na swoim świadectwie 10 różnych przedmiotów. Był język polski, geografia, historia, nauka o przyrodzie, arytmetyka z geometrią, rysunki, zajęcia cielesne, zajęcia praktyczne, śpiew, no i religia – tak się nazywały, a tylko religii uczył nas ksiądz Reising, bo wszystkiego innego to siostra Krotoszyńska. 

Nasza szkoła była szkołą powszechną, czyli taką, gdzie taki sam program nauczania był dla dzieci polskich i ukraińskich, a także dla Żydów. Tylko religia była inna i nie wszyscy musieli na nią chodzić. Chodziła z nami do szkoły też Ryfka Weinberg. Zostawała ona nieraz na naszą religię, o tak dla towarzystwa, bo swojej religii to się uczyła w domu. Ksiądz nie miał jej pytać, ale że był już starszy, to nieraz i mu się zapominało. Pamiętam, jak raz pytał nas, kto jest „zastępcą” Pana Boga na Ziemi? Każdemu zadawał to pytanie, a jak usłyszał odpowiedz to mówił tylko: „Następny, Następny...”. Wtedy na religii była też Ryfka. I tak z tego rozpędu i jej kazał odpowiadać. A ona wstała i odpowiedziała, że to rabin. A my, całą klasą wybuchnęliśmy śmiechem. Ksiądz tylko krzyknął: „Siadaj Weinberg! Siadaj Weinberg!”. Później już miał nauczkę, żeby dobrze sprawdzać, kogo pyta. No bo ona dobrze powiedziała, to co mógł jej zrobić. 

I tak było do czasu, jak przyszła wojna. My w czerwcu 1939 r. skończyliśmy trzeci rok nauki w III klasie i od września mieliśmy iść do szkoły powszechnej II stopnia w Mołodyczu – tej murowanej na Kupinie. Ale, że we wrześniu wybuchła wojna z Niemcami, to nie było już nauki, tylko wojaczka.

W czasie wojny, to i u nas, w pobliżu, było przykre zdarzenie z Żydami. Jeden z radawskich gospodarzy, gdzieś niedługo po wojnie opowiedział mi o nim.

Jak były polowania na Żydów kazano ich wszystkich wystrzelać. Za przechowywanie Żydów była kara śmierci i wtedy zabijano całą rodzinę. Jeden z okolicznych Żydów był bogatszy - miał sklep. Był to taki duży, drewniany dom.

Miał on dwie córki, 15- i 17 - letnią, które dał w czasie wojny na przechowanie do pewnego miejscowego chłopa, z Radawy lub z Zaradawy – nie pamiętam już dobrze. Za to, że przechowa je bezpiecznie przez całą wojnę Żyd suto mu zapłacił, a chłop przygotował specjalną kryjówkę, żeby móc je ukrywać. Myślał, że wojna będzie szybka, że wszystko przejdzie błyskawicznie, a sam łatwo zarobi parę groszy. Ale nie było tak. Wojna się przeciągała, robiło się coraz niebezpieczniej. Sąsiedzi gospodarza zaczęli coś podejrzewać, domyślać się, może i grozić, że doniosą na niego. Ten trochę ze strachu, trochę pewnie z chęci oddalenia od siebie problemów, postanowił pozbyć się Żydówek. 

Przygotował im tobołki z chlebem i kazał iść w las, daleko pod Surmaczówkę. Powiedział przy tym, że już wcześniej umówił się z milicją, żeby nikt im tam krzywdy nie zrobił, że będą bezpieczne, że nie mają się czego obawiać. Nie podejrzewające niczego, przestraszone dziewczęta bladym świtem poszły w stronę lasu, z tym ostatnim podarowanym chlebem, w nadziei, że znajdą tam bezpieczne i pewne schronienie w tych strasznych czasach.

To co powiedział im gospodarz było nieprawdą. Nie dość, że nie umówił się wcześniej z milicją, to jeszcze sam poszedł na milicję ukraińską i doniósł, że był w lesie i widział, jak pomiędzy świerki chowały się jakieś dziewczęta. Tak właśnie zameldował na milicję. 

Milicja złapała dziewczynki i przygnała je na posterunek. Dali im jeść, bo były głodne bardzo. Błagały komendanta, żeby ich nie zabijał. Powiedział, że nic im nie będzie i żeby poszły do piwnicy. Wieczorem przyszedł i dał im znów jeść, powiedział przy tym, że rano ich wyprowadzi, da im chleba i znów pójdą daleko, aż za drogę. Komendant posterunku tak im mówił. 

Opowiadał mi o tym wszystkim gospodarz z Radawy. Jemu znowu to wszystko opowiedział sam komendant z posterunku milicji – to było już po wojnie, jak Niemcy i Moskale przepadli, jak był PRL i Żydzi byli na wolności. Ten komendant mówił: „Ja musiałem je pozastrzelać, bo mieli protokół spisać z tego zdarzenia. Ja byłem komendantem, ale tam było wielu milicjantów. Oni przywieźli je z lasu, więc co ja miałem z nimi zrobić? Jakbym nic nie zrobił, to czekałby kryminał - ani to obóz, ani to kula. No i co zrobić? Rano wyprowadziłem je w las - w tą stronę, gdzie są takie góreczki, pagórki. Dałem im chleba i kazałem uciekać. Pobiegły może 3-4 kroki, wyjąłem pistolet i zastrzeliłem obydwie. Przyszedłem na posterunek i kazałem iść je zakopać.” Tak właśnie opowiadał ten komendant gospodarzowi z Radawy, a on później mi to powtórzył w tajemnicy, żeby nikomu nie mówić – znał i on nazwisko tego gospodarza i tych milicjantów, ale nie powiedział, bo to strach wtedy jeszcze był.

Po wojnie z Niemcami, to już o Żydach nie słyszano i nie mówiono. Zresztą nie było kiedy. Zaczęła się wojna na nowo. Tym razem z bandami. Różnie tu u nas było. Okradali, palili, mordowali – jedni drugich, a i swoi swoich czasami. To nie było tak, że jesteś Polakiem czy Ukraińcem, to już „swoi” dadzą ci spokój. Nie. Nieraz i swoich mordowali, z zemsty nieraz, nieraz to w odwecie albo i dla zastraszenia czy, po prostu, żeby tylko zabić. I jedni i drudzy mordowali. Byli i uczciwi, jak wszędzie. Byli koniokradzi, przestępcy zwykli, to ich później pozamykali. Dużo tu krzywdy wtedy wyrządzono, wiele ran zadano. Wtenczas i moją siostrę Hankę i brata Staszka bandy pod Borkiem zamordowały. Nie tylko ich, jeszcze starego Pietrynę, Matusza i kilku innych. Czas robi swoje. Szkoda ludzi, sąsiadów…

Dziś to można tylko powspominać i te świeczki u Chajki, i Walentego, co za Żyda chodził przebrany, i tą naszą ochronkę z siostrą Krotoszyńską. Inne to już miejsce, czasy nie te co wcześniej, a i ludzie nie ci sami co wtedy…

 

Drukuj

Find the latest bookmaker offers available across all uk gambling sites - Bets.Zone - UK Gambling Websites Use our complete list of trusted and reputable operators to see at a glance the best casino, poker, sport and bingo bonuses available online.