Kapela z Pierożków

Była taka wieś, nosiła nazwę: „Pierożki”. To z mapy możemy odczytać, że zabudowania tej osady położone były przy skrzyżowaniu drogi ze Starego Dzikowa do Niemstowa i Cieszanowa, z drogą prowadzącą z Nowego Dzikowa do Ułazowa. Zabudowania rozłożone były po obydwu stronach drogi, ze wschodu na zachód. Dziś pozostało po nich już niewiele śladów. Jedynie przedwojenne mapy są bezsprzecznym dowodem, że tu mieszkali, rodzili się, gospodarzyli i umierali ludzie…

Jednym z mieszkańców tej osady był Wojciech Strycharz. Dziś możemy go spotkać w Ułazowie. Wiele przeżył, widział, doświadczył, ale ciągle nie opuszcza go wielka pogoda ducha i radość z każdego przeżytego dnia. 

We wsi nie tylko dbano o sprawy przyziemne, Pierożki miały swoją kapelę, która wnosiła wiele radości w ich trudne i niezwykle pracowite życie. Ale bywało, że nawet ci najbardziej spracowani, po całym dniu w lesie czy w polu, gdy usłyszeli z oddali głos skrzypiec, a tym bardziej głośny bębenek, biegli w tym kierunku. I czy to w sadzie czy na klepisku w stodole, mogli zatańczyć. Opowiadano sobie w następnych dniach, kto najpiękniej potrafi tańczyć, a kto tak tańczy, jakby obie nogi miał drewniane. 

Po wielu latach pan Wojciech z wielkim znawstwem opowiada o tych sprawach, przytacza słowa niektórych piosenek. Nic w tym dziwnego, był jednym z muzykantów. 

Wojtek już jako młody chłopiec zdradzał zainteresowania artystyczne, dlatego bardzo szybko znalazł się w składzie wiejskiej kapeli, do której został wciągnięty przez swojego wujka Juliana Solika. Pierwszym jego instrumentem był zrobiony z psiej skóry bęben, podarowany mu przez wujka. Wojtek opanował później także umiejętność gry na akordeonie. Nie było czasu na próżnowanie, można by rzec, że nie mieli prawie wytchnienia. Grywali w całej okolicy, przede wszystkim na chłopskich weselach, wiejskich zabawach, a czasem dla swoich, tak dla przyjemności, by sąsiadom umilić czas. 

Może i biedne to były lata dla większości mieszkańców tej małej osady, ale odczuwali oni dumę, niezależność i wolność. Kto umiał i chciał pracować, dawał sobie jakoś radę. Dużo było radości, śpiewu, muzyki. 

Ludzie byli pobożni, niezwykle skrupulatnie przestrzegali wszystkich postów, obchodzili święta obydwu obrządków i modlili się w języku, w którym było im wygodnie. Nikt też nikomu nie wymawiał, ani tym bardziej nie miał za złe, że w niedzielne przedpołudnie podąża do dzikowskiego kościoła czy do ułazowskiej cerkwi. Wojna wywróciła to wszystko do góry nogami.

Wspomnienia Wojciecha Strycharza

Drukuj