Żniwa czas zacząć

Żniwa to dla rolnika okres wytężonej pracy i niezwykłej radości. Czy zawsze tak bywało? O refleksję na temat żniw zapytaliśmy przed laty Stanisława Pitacha z Szówska. Każdy gospodarz już w czerwcu często szedł w pole, aby zobaczyć jak dojrzewa zboże i jakie będą plony. Na początku lipca brało się do ręki kilka kłosów i wyłuskiwało ziarna, pocierając je w rękach. Następnie zdmuchiwało się plewy, liczyło ile jest ziarenek w kłosie, próbowało czy ziarno jest twarde. Po którymś z takich badań było wiadomo, że czas rozpocząć żniwa.

Po wojnie, w latach sześćdziesiątych, a nawet w siedemdziesiątych; koszono najczęściej kosą, rzadziej sierpem.

Gospodarz do żniw przygotowywał się bardzo starannie: klepał młotkiem, na specjalnej żelaznej „babce”, kosę. Taka babka najczęściej była wbijana w okrągły klocek. Odgłos klepanych kos rozchodził się po wsi. Do kosy przypinało się pałąk, który ułatwiał koszenie -  zboże leciało wtedy na jedną stronę. Trzeba było również namoczyć rozeschnięte kosisko i dobić klinki.

Rano cała rodzina wyruszała na żniwa. W domu zostawali najstarsi domownicy, czasem z małymi dziećmi. Bardzo często dzieci i niemowlaki również brano w pole. Starsze bawiły się na miedzach lub pod drzewami dzikich jabłoni czy grusz. Niemowlaki najczęściej leżały w dzieżkach, a nad nimi rozciągano płachtę chroniącą od słońca. Gdy płakały zajmowali się nimi ci członkowie rodziny, którzy akurat odpoczywali.

Kosiarz do paska przyczepiał drewnianą pochwę z wodą na osełkę. Tą osełką, zamoczoną w wodzie, ostrzył co chwilę tępiącą się kosę. Kosiarz szedł od lewej strony pola, za nim szły „odbieraczki”, które odbierały zboże z „pakosa” i wiązały w snopy. Powrósła najczęściej robiły dzieci. Trzeba było wiedzieć, jakie powrósło należy zrobić. Inaczej kręcono powrósła z żyta, a inaczej z owsa. Związane to było z długością słomy.

Wszyscy żniwiarze niecierpliwie wyczekiwali południa. Co chwilę spoglądało się na słońce - czy jest już wysoko. Południe był to bowiem czas odpoczynku. Rzadko kto wracał wówczas do wsi. Wszyscy zasiadali w cienistym miejscu i zajadali pyszności wzięte z domu. Najczęściej był to chleb z masłem i serem, barszcz zrobiony na maślance lub żur przygotowany rano przez kobiety.

Piło się najczęściej kawę zbożową z cykorią i mlekiem oraz mleko „prosto od krów”, które pasły się na okolicznych miedzach i łąkach

Po skoszeniu zboże musiało się wysuszyć. W tym celu pszenicę i wcześniej przełamane żyto, stawiano. Po kilku dniach snopy układano w mendle, w których zboże dosychało jeszcze kilka dni. Po ułożeniu zboża w mendle trzeba było sprawdzać suchość. Jeżeli snopki były zbyt wilgotne, czyli „odeszły”, przekładano snopy, tworząc nowe mendle.

Inaczej suszono owies. Po skoszeniu nie wiązano go w snopy, tylko rozkładano na ściernisku, na powróśle i raz dziennie przewracano. Tę pracę najczęściej wykonywały dzieci. Po wyschnięciu owies wiązano i od razu zwożono do stodoły. Czasami, gdy nie było pogody, składano w kopki.

Zboże zwożono do stodoły zaprzęgniętymi w konie, drabiniastymi wozami Przywiezione zboże układano w sąsiekach, gdzie czekało na młockę.

Teraz należało ściernisko wygrabić lub wyzbierać kłosy. Tę pracę również najczęściej wykonywały dzieci, które po ściernisku musiały chodzić boso – dla zdrowia. Na polu nie można było zostawić kłosów - było to świętokradztwo.

Wszyscy chcieli skończyć zwózkę zboża przed 12 sierpnia. Wówczas można było iść spokojnie na odpust do Kalwarii Pacławskiej. 

Jeszcze dziś, gdy zamknę oczy, słyszę zgrzyt kosy, szelest i czuję zapach  koszonego zboża.

Na podstawie wspomnień mieszkańców Wiązownicy

Drukuj