Z Nielepkowic do Besarabii

Z mojego dzieciństwa najmilej pamiętam lata spędzone w nielepkowickiej szkole. Były to niezwykle ważne chwile dla każdego dziecka ze wsi, bo w szkole uczono wszystkiego. Nasi nauczyciele - pani Rolska i pan Perlak, byli ludźmi szczerze oddanymi swoim uczniom i bardzo chcieli nauczyć nas jak najwięcej.

Niektórzy cieszyli się z przyjścia do nas Sowietów w 1939 roku, ale większość ludzi była przerażona. Życie na pasie granicznym nie było łatwe. Najpierw kazali przenosić całe zabudowania poza wieś, co było straszną mordęgą. Nikt nikomu za bardzo nie pomagał i każdy był zdany na siebie. Pamiętam jak bardzo ludzie napracowali się od wiosny do zimy 1940 roku. Nie dokończono budów, spano po byle jakich kątach, a tu w styczniu wywózka. Życie nad granicą to był nieustanny strach. Ciągle wpadali pogranicznicy, sprawdzali czy ktoś nie przybył czy nie uciekł. Wchodził żołnierz i kazał pokazywać wszystkie buty. Dotykał i sprawdzał czy suche czy czasem ktoś nie chodził po nocy. 

Tu się urodzić, tu mieć swoją szkołę, kościół, cerkiew, cmentarz na którym leżą bliscy i nagle to wszystko zostawić i wyjechać na obce tereny… To było bardzo ciężkie do przeżycia. Jedna wielka mordęga. W naszym wagonie jechało dziewięć rodzin i ścisk był straszny. Pociąg nigdy nie zatrzymał się na stacji - zawsze w polu, lesie lub na zupełnym pustkowiu. Ludzie wybiegali, zbierali garść śniegu i wkładali do ust. To miało im zastąpić i jedzenie i picie i powietrze i inne wygody. Po przyjeździe na miejsce wydawało się, że nie będzie tak ciężko. Wszystkie zabudowania zasypane były różnym rodzajem zboża, które pozostało pewnie po niemieckich osadnikach. Niestety zajechały samochody, zboże wyzbierano, a nas zagoniono do roboty do kołchozu. Począwszy od dwunastego roku życia wszyscy musieli pracować, niezależnie od pory roku. 

Najgorsze były choroby, których nie było czym leczyć: czerwonka i tyfus. Choroba nie wybierała. Umierali nasi ludzie. Umierali wysiedleńcy z innych miejscowości. Tyfus najbardziej szalał w 1942 roku, kiedy niemal w każdym dniu wieziono kogoś na cmentarz. W naszym sąsiedztwie mieszkała rodzina z Wereszycy, w której w ciągu trzech dni zmarło dwie młode dziewczyny. U drugich sąsiadów o nazwisku Zańko, także z Wereszycy, w ciągu tygodnia zmarło troje dzieci: mój rówieśnik Janek, nieco starsza siostra Marysia i młodszy brat Andrzej. To byli moi przyjaciele. Razem się bawiliśmy, pracowaliśmy, opowiadaliśmy o rodzinnych stronach… I nagle straszna śmierć. Zupełnie niezrozumiała, niezawiniona.

Na podstawie opowiadania Stanisławy Kuszczak

Drukuj