Z opowieści rozdrażnionego Sołtysa
Ja już mam dość! Czy nie wystarczy ci tych telefonów do mnie? Może nie będę, aż tak nowoczesny skoro mam opowiadać o czymś, co było wtedy, gdy nie wiedziałem, co to jest telefon. Teraz popatrz, mógłbym ci nawet wysłać sms-a z tą historią, ale obawiam się, że moje palce stałyby się za bardzo sztywne, bo w końcu ileż można pisać. Komunikacja werbalna jest lepsza i teraz, jak dodam jeszcze gestykulację, to w ogóle będzie genialnie, nie uważasz?
Tak oto reaguje mój dziadek, mój własny dziadunio, kiedy proszę go, żeby opowiedział mi coś ciekawego o losach Żydów w okolicach Kańczugi. Mój dziadziuś, który sołtysuje sobie dobrych parę lat i jest zaznajomiony ze wszystkimi, odkąd chyba tylko nauczył się mówić. Przenieśmy się więc w klimat opowiadań dziadka, który siedzi jak na szpilkach, zestresowany wywiadem, który udziela swojej wnusi, nadając tempo i niezwykły czar swojej wypowiedzi.
„Nie będę mówił niczego złego, bo złych rzeczy w pamięci brak. Niczego związanego z Żydami nie żałuję, choć jak przez mgłę tę całą rodzinę stąd pamiętam. Czy aby przypadkiem mi się to pod jakąś spowiedź nie podciągnęło? Tobie się dziecko muszę wyspowiadać zatem, z tych moich dziecięcych wspomnień. Otóż widzisz, tam na górce, gdzie stał nasz dom, widać było dookoła jedynie pola i taki mały lasek. Kiedyś z wujkiem Zenkiem poszliśmy, w niedzielę po obiedzie, poszukać jakichś ziół mamie na wianki dla dziewczyn. On już taki podlotek był, to i dziewczyn szukał, a co ja mały szpieg za nim, to nic nie poderwał. Zamiast po zioła to mnie wyciągnął do wsi, bo tam koledzy, dziewczęta. Wy to teraz te bary macie, a my się pod stodołą spotykaliśmy. Nie żebym coś miał do stodoły, bo to budynek gospodarczo wspaniały. Sama widzisz, jak się moje wozy garażują, niczym Porsche. Staliśmy tam z godzinę pewnie, no i ktoś tam mówił, że jakaś nowa rodzina przyszła, że dzieci mają z siedmioro, tylko się nikomu te dzieci nie pokazują. Ja mały byłem, Zenek mnie do starych ciągnął, to sobie pomyślałem, że w końcu może ktoś z moich lat będzie, to do zabawy kolegę sobie znajdę. No to żem znalazł…
Było ich tam nie siedmioro, a dziewięcioro. Wszystkie takie łobuzy były, ale śmiechu z nimi zawsze co niemiara. Pięciu chłopaków i cztery dziewczęta. W różnym wieku byli, a najmniejsze to takie, że chodzić się uczyło. Nieraz chodziły te dziewczęta za rękę z tym maluszkiem. Ja to ogólnie grzeczne dziecko byłem, ale z czasem, to i głupoty różne mi do głowy przychodziły, nie maryśki jakieś do palenia tylko siano do zwożenia! Zawsze, jak żem zawołał któregoś z tamtych w pole, to pomógł i mnie i ojcu, bo te to kawalerka już była, w pole się iść nie chciało. Mama nam po dniówce kanapek narobiła z takiego chleba z pieca, z masłem świeżym. Ach, co to było za jedzenie! A serwatka do tego, to już cud nad cudy. Boga chwalić za to! Ta Żydówka dzieci dobrze chowała. Za mąż się dziewczyny powydawały, też dzieciaków miały trochę. Ojciec im zawsze już po ślubie woził mleko, jaja. A z tego domku ich to ja jedno pamiętam! Taki zlepieniec jabłkowy, co jak sobie przypomnę, to aż mi ślinka cieknie i gdyby nie proteza, to bym zjadł w 5 minut, jakby mi babcia upiekła taki. Wy babci szarlotki chwalicie, a taki prosty zlepieniec był lepszy, jak te wszystkie szarlotki czy tam te, no tiramisu albo bananowce. Teraz wszystko jakieś egzotyczne młodzież ma, wakacje już tak samo, a buraków nie ma kto siekać ani siana zwozić. Kontakt mi się z nimi urwał, wyjechali na Zachód, ślad zaginął. Telefonów nie było. To sobie numeru nie mogłem wziąć, więc teraz mogę sobie tylko powspominać, jak to było. Widzisz dziecko, ja tolerancyjny byłem już dawno i do teraz jestem, możesz więc mówić, że masz nowoczesnego dziadusia. Tylko mi tam głupot o mnie nie wypisuj, bo ja choć stary, to okulary mam drogie i przeczytam wszystko. Zdjęcia ci dałem, wywiad udzieliłem, jak gwiazda się czuję, ale taka skromna, bo mam w sercu ciepły obraz dobrych ludzi i zawsze miłe o nich wspomnienie, które nigdy nie minie.”