Maria Błachuta • wspomnienia
Dziś mamy 2011 r. Polska od przeszło 66 lat jest niepodległym państwem, w którym ludziom żyje się stosunkowo dobrze. Przenieśmy się do czasów sprzed wybuchu II wojny światowej i sytuacji mniejszości narodowych zamieszkujących nasz kraj, bezpośrednio w czasie jej trwania.
Czy słyszała Pani opowieści o Żydach, ukrywanych w czasie wojny przez mieszkańców Pruchnika, przed hitlerowskim okupantem?
U nas chyba nie było rodzin ukrywających Żydów, a nawet jak ktoś był, to się nie przyznawał. Nie było też przypadków, że ktoś został zdemaskowany. Gdyby były, to byśmy wiedzieli - od razu cała rodzina zostałaby rozstrzelana.
Słyszałam historię jednej dziewczynki, której matka była Żydówką, a ojciec Polakiem. Kobieta przyjęła chrzest, pobrali się. Obok toczyła się wojna. Urodziła im się córeczka, którą nazwali Eleta. Kiedy dziewczynka skończyła 2 latka jej rodzice zostali wywiezieni, zaś Eletę przygarnęła sąsiadka. Była dla niej jak rodzona matka, a jej własne dzieci jak rodzeństwo. Po wojnie wszyscy oni wyjechali z Pruchnika. Eleta wracała tutaj. Mieszkała tuż za kapliczką, po drugiej stronie ulicy.
Czy Polacy pomagali Żydom?
Oczywiście, że tak. W czasie wojny nie pozostało ich tu dużo, ponieważ zostali wywiezieni dosyć wcześnie. Ale kiedy któryś z nich nie miał co jeść, zawsze ktoś dał mu ziemniaków, mąki czy trochę mleka. Ludzie pomagali sobie nawzajem, mimo że nikt nie miał za dużo. Nie słyszałam też o ludziach, którzy wydawali Żydów Niemcom, nie u nas w Pruchniku. Mój tato miał w Łańcucie kolegę, który ukrywał Żydów. Poznał go jeszcze w wojsku. Tato raz w miesiącu jeździł po spirytus do apteki w Łańcucie, a że było to daleko, jak na tamte czasy, więc zatrzymywał się u tego kolegi. Pewnego razu kiedy tam pojechał, nikogo nie zastał. Od sąsiadów dowiedział się, że ktoś ich wydał. Cała rodzina została zamordowana.
U nas nie było miejsc, do których hitlerowcy przywozili żywych Żydów. Od nas ich raczej wywożono, a oni nawet nie wiedzieli dokąd. W Pruchniku Żydów zabijano dla rozrywki. Wyciągano tych najbiedniejszych, tych co chowali się gdzieś w krzakach i na miejscu ich rozstrzeliwano. Ot, dla kaprysu.
Pamiętam dzień, kiedy Niemcy zorganizowali u nas łapankę. Niektórzy starozakonni próbowali uciekać, szukali ratunku w innych miejscowościach. Inni zostawali zdając się na łaskę opatrzności i pruchniczan. Jednej z takich rodzin pomagał mój ojciec.
Była to rodzina mojej szkolnej koleżanki, Klary Rohtal. Udało im się przeżyć „za Niemców”, ale kiedy wkroczyli Rosjanie, zostali zesłani na Sybir. Długo utrzymywałyśmy kontakt, to znaczy ona pisała do mnie.
Klara miała starszą siostrę i młodszego brata Henryka. Tam, na Syberii, zmarli jej rodzice i braciszek. Podobno zatruli się grzybami. Doskwierał im głód, więc nazbierali grzybów, których nie znali.
Po wojnie Klara wyjechała do Stanów Zjednoczonych, ale mimo upływu lat chciała wiedzieć, co dzieje się w jej rodzinnych stronach, w Pruchniku. Pisała do pruchnickiej gminy, ale nikt jej nie odpisał. Nie ma się co dziwić. W Polsce były wtedy ciężkie czasy, komuna.
Jak pruchnicka społeczność reagowała na morderstwa dokonywane, jakby nie patrzeć, na jej sąsiadach żydowskiego pochodzenia?
Każdy z nas osobno przeżywał morderstwa dokonywane na Żydach. Pamiętam pierwszego rozstrzelonego w Pruchniku Żyda. Potem już na to nie patrzyłam.
Był to około 4 - letni, mały chłopiec, który mieszkał w Rynku z rodziną. On po prostu wybiegł z domu, a niemieccy żołnierze zaczęli do niego strzelać. Zabili go tak dla rozrywki. Na dodatek nikomu nie pozwolili ruszać ciała i zwłoki chłopczyka, aż do wieczora leżały na ziemi. Do dziś przed oczami mam jego czarne, wielkie oczy i krótko przystrzyżone włosy. Na początku ludzie schodzili się z ciekawości, popatrzeć. Potem każdy uciekał, bo okazało się to zbyt wielkim przeżyciem.
Czy Polacy uczcili w jakiś sposób pamięć zamordowanych pruchnickich Żydów?
W 1969 r. postawiono pomnik ku pamięci Żydów wymordowanych w czasie wojny. Jest to głaz, na którym umieszczono tablicę z napisem : „Na tych polach w latach 1942-1943 hitlerowscy zbrodniarze zamordowali 67 osób narodowości żydowskiej. Cześć ich pamięci! Pruchnik - wrzesień 1969”.
Kamień ten postawiono w miejscu, gdzie strzelano do Żydów, aczkolwiek takich miejsc w samym Pruchniku było dużo więcej.
Niestety ludzka pamięć jest ulotna. Młodzi nie pamiętają Żydów, nie przeżyli okropności wojny, starzy zaś umierają. W konsekwencji tego pomnika dziś nikt już raczej nie odwiedza.
Ja sama idąc na cmentarz zapalam znicz na grobie Ringów, naszych przyjaciół. Zawsze o nich pamiętam. Kładę świeże kwiaty.
Żyd Ring miał sklep, tam gdzie kiedyś była szwalnia. Miał córkę i syna, trochę starszych ode mnie. Widzieliśmy z moim bratem, jak hitlerowcy zastrzelili ich na naszym polu, a potem inni Żydzi właśnie tam zakopali zwłoki. Do dziś dobrze pamiętam to miejsce.
Na waszym polu? Czy to oznacza, że w Pruchniku nie było żydowskiego cmentarza?
Był. Niestety kirkut został zaorany i nie ostał się kamień na kamieniu, nie mówiąc już o pojedynczych macewach. W miejscu żydowskiego cmentarza możemy dziś oglądać młyn.
Niekiedy hitlerowcy zgadzali się na przeniesienie ciała, innym razem – tak jak to było w przypadku Ringów, zwłoki musiały zostać zakopane na miejscu. Ciężko w takich przypadkach mówić o pochówku. O miejscu wiecznego spoczynku decydowało czyjeś widzimisię.
Żydzi słynęli ze smykałki do interesów, zakładali różne sklepy, prowadzili karczmy. Jak było w słynącym ze swych jarmarków Pruchniku?
Duża gospoda była na Heluszu, zaś w Pruchniku karczmę miał Polak - Gryziecki, a naprzeciw starej poczty była mała cukierenka prowadzona przez Żyda.
Ja do karczmy nie chodziłam, ale niektórzy panowie wracali z niej nad ranem. Można tam było dostać jedzenie, picie, nawet skrzypek przygrywał do tańca. Karczma prowadzona była przez katolika, który na dodatek był rzeźnikiem, więc na pewno były tam dostępne mięsiwa i galarety – tzw. studzielina.
W Pruchniku nie było bardzo bogatych Żydów. Mieszkał tu jeden lekarz, trzech adwokatów. Ludzie chętnie chodzili do wszystkich, nie mieli żadnych uprzedzeń. W ogóle do wojny nikt żadnych uprzedzeń nie miał, dopiero niedługo przed jej wybuchem zaczęły się jakieś hasła typu: „Nie kupuj u Żyda”. Zaczęto opowiadać dzieciom bajki, że Żydzi łapią małe dzieci, wsadzają je do beczki nabitej gwoździami i turlają. Były to głupstwa, ale wzajemna niechęć rosła przed wojną z dnia na dzień. Potem było coraz gorzej. Na swoje święta Żydzi bielili domy. Niektórzy Polacy byli na tyle złośliwi, że chlapali te wybielone domy błotem czy obijali pałami.
Była w Pruchniku apteka, którą prowadził Żyd. Produkował swoje własne lekarstwa. Bardzo pomógł mojej kuzynce. Kiedy miała 10 lat całkiem wypadły jej włosy i robiły się strupy na głowie. Ponieważ była jedynaczką, a jej rodzice byli dość zamożni, jeździli z nią po różnych lekarzach, ale żaden z nich nie wiedział, co jej jest. Kiedy zobaczyła ją żona aptekarza, powiedziała, żeby przyszła z mamą do nich, do apteki. Aptekarz w półlitrowej butelce przyrządził miksturę. Była to zawiesina, coś podobnego do jaja. Kuzynka smarowała tym głowę i wyrosły jej piękne, długie włosy. Nawet ładniejsze niż przedtem, bo wcześniej miała proste, a potem zaczęły się falować. Aptekarz nie wziął za to pieniędzy.
Przed wojną Pruchnik słynął z szewstwa i wyrobu wędlin. W każdy czwartek odbywały się targi, jarmarki, na które przejeżdżali rzeźnicy i szewcy z okolicznych wiosek, a nawet z daleka. Wszystko z okazji tzw. „Święta Dyszla”.
Innym świętem hucznie obchodzonym były „Dni Morza”. Jako harcerka śpiewałam z tej okazji pieśni, m.in. „O Boże Wielki, będziem Ciebie strzec”.
„Uroczystości”, czyli po prostu handel, miały miejsce na rynku. Dookoła pełno było furmanek. Handlarze przywozili miotły, garnki, szynki, kiełbasy. Z Kańczugi przywozili przetaki i sita. Jednym słowem można było kupić wszystko, co tylko było potrzebne.
Ludzie chodzili, oglądali, wybierali najlepsze produkty. Restauratorzy próbowali wyrobów rzeźników i, jeśli im smakowały, zamawiali więcej. Istniał taki zwyczaj, że jeśli do Żyda przyszła kupować kobieta, to musiała coś utargować, w przeciwnym razie miało spotkać go nieszczęście. Ja nigdy nie umiałam targować i do dnia dzisiejszego nie umiem. Na koniec transakcji obowiązkowo obie strony musiały podać sobie ręce. Z Żydem można, a nawet trzeba było się targować, bo zawsze podawał zawyżoną cenę. Oni nawet to lubili. Podobno w krajach arabskich nadal istnieją takie zwyczaje.
Te nasze pruchnickie jarmarki to było coś w stylu dzisiejszego bazaru, tylko dużo bardziej kolorowe i ładniejsze. Jako dziecko bardzo lubiłam się im przyglądać.
Dlaczego ludzie woleli robić zakupy w sklepie prowadzonym przez Żyda?
Mieszkał tutaj Żyd, nazywał się Serinik. Przed Bożym Narodzeniem, kiedy stroiliśmy choinkę, zawsze dostawaliśmy od niego jakiś prezent. Rozdawał nawet cukierki, a wiadomo, że dziecko jeśli dostanie coś słodkiego, to przyjdzie jeszcze raz.
Tam, gdzie dziś jest sklepik z tanimi drobiazgami, mieszkała i miała sklep rodzina Szmyrko. Stary Szmyrko był szklarzem, jego żona zaś miała sklepik. Gdy moje buty zrobiły się za ciasne, tato dał mi 2 złote na nowe. Idąc na nabożeństwo majowe wstąpiłam do pani Szmyrko, która posadziła mnie na ladzie, wybrała dobre buty, a z tych 2 złotych wystarczyło jeszcze na skarpetki. Żydzi byli uprzejmi, nie oszukiwali i dbali o klienta. Mam wrażenie, że byli nastawieni przyjaźnie do wszystkich. To dlatego ludzie woleli robić u nich zakupy.
Żydzi słynęli też ze swojej pobożności. Były w Pruchniku miejsca, gdzie mogli się modlić?
W Pruchniku były dwie synagogi. Dziś już nie istnieją, ponieważ zostały zburzone. Jedna z nich stała za knajpą. W czasie wojny Niemcy zrobili tam magazyn na zboże, które zbierali jako haracz od ludzi. Pamiętam, że z ojcem jeździłam do tej bożnicy. Oprócz tego Żydzi budowali sobie kapliczki, które także zostały zniszczone, bo byli tacy, którym było szkoda kawałeczka pola. Podobno pod tymi kapliczkami szukano żydowskich skarbów.
W Pruchniku była także szkółka żydowska, nazywali ją heider. Mieli oni wyznaczonego człowieka, który w każdy piątek o godzinie 18 pukał do drzwi domów żydowskich i wzywał domowników do modlitwy. Żydzi zaczynali świętować w piątek o godzinie 18, a kończyli w sobotę wieczorem. Ich święta w żaden sposób nie kolidowały z naszymi.
Kiedy wybuchła wojna była pani małym dzieckiem. Do szkoły chodziła pani tylko z Polakami?
W momencie wybuchu wojny miałam 11 lat. Żydzi, Rusini, Polacy, wszyscy chodziliśmy do jednej szkoły. Mieliśmy tutaj taką małą wielokulturowość. Kto nie chciał chodzić na religię, po prostu wychodził z klasy i udawał się do świetlicy. Kto chciał, to zostawał i nie przeszkadzał. Jak my modliliśmy się z księdzem, to pozostali wstawali i składali ręce jak do modlitwy, dla uszanowania naszej religii. Nikt nie robił żadnych problemów z tego powodu. Moja koleżanka, wspomniana już Klara, mimo że była Żydówką, chodziła ze mną na religię. Gdy ktoś czegoś nie umiał, to katecheta mówił : „Klara, powiedz temu tumanowi”. Klara zawsze odpowiadała bezbłędnie, co katecheta kwitował krótkim: „Nie wstyd Ci, że Żydówka to potrafi, a ty nie?”. Potem Żydzi mieli już lekcje w heiderze.
Przed wojną istniała pomiędzy ludźmi tolerancja, jeśli nie powiedzieć, że przyjaźń. Żyliśmy obok siebie, każdy inny i każdy po swojemu. Wojna wszystko zniszczyła.
Czy w takim razie istniały mieszane małżeństwa?
Były. Przykładem może być to, o którym wspomniałam na samym początku. Żydówki bardzo młodo wychodziły za mąż. Były to bardzo ładne wesela. Z koleżanką bardzo lubiłam je podglądać. Żydzi gustowali w alkoholu, ale nie upijali się tak jak Polacy. Przynajmniej ja nigdy nie widziałam bardzo pijanego Żyda.
Kiedyś miałam kieliszek, który nazywał się szabasówka. Ojciec dostał go w prezencie od Żyda. Kieliszek ten miał specjalny kształt, a jego nazwa wzięła się od ich święta szabas. Od tego święta wzięła się też nazwa pieca – szabaśnik. Był to piekarnik wbudowany w piec kaflowy, ale nie służył do pieczenia. Żydzi nie mogli wykonywać żadnych, nawet najmniejszych prac podczas szabasu. Przygotowywali jedzenie wcześniej, a następnie chowali je właśnie do szabaśnika, który utrzymywał ciepło. Tym sposobem jedzenie przygotowane w piątek było ciepłe w sobotę. Ci zamożniejsi Żydzi wynajmowali kogoś do odgrzewania. Ktoś dostawał wtedy, np. kilo cukru, który notabene kosztował około złotówkę. Dla porównania 1 jajo w zimie kosztowało 5 groszy, a w lecie 3 grosze.
Czy tęskni pani za przedwojenną rzeczywistością?
Oczywiście, że tęsknię. Były to przecież czasy mojej młodości, beztroskiego dzieciństwa, które przerwała ta okropna wojna. To ona poróżniła ludzi i przekreśliła wszystko, cały dorobek naszego wielokulturowego społeczeństwa. Dziś nie ma w Pruchniku Żydów ani Rusinów. Dzieci nie mają okazji pobawić się razem, poznać kulturę i zwyczaje swoich kolegów innej narodowości. Ja miałam taką okazję i bardzo się z tego cieszę. Ludzie przed wojną byli biedniejsi, ale wiedli weselsze i bardziej kolorowe życie.