Pełkinie • opowieści czasu wojny

Pełkinie to duża wieś podmiejska, położona w gminie Jarosław, na krawędzi Podgórza Rzeszowskiego i podmokłych równin Nadsania, 6 km na północny zachód od miasta. Wieś liczy około 420 gospodarstw i 2 300 mieszkańców. 

Na terenie Pełkiń znaleziono ślady osadnictwa z czasów prehistorycznych. Wieś w obecnym kształcie powstała przypuszczalnie dopiero w XIV w. Wzmiankowana po raz pierwszy w 1438 r., należała do Spytka z Jarosławia. Według tradycji osada została założona przez rycerza imieniem Pełka, który miał zbudować tu dwór obronny. W dokumentach jako dziedzic wsi w 1481 r. występuje niejaki Pełka Łysakowski. Nie on jednak był założycielem wsi, gdyż istniała ona dużo wcześniej, mógł natomiast zbudować dwór. Pełkinie przez kilka stuleci związane były z majętnością jarosławską, należały do kolejnych jej właścicieli. Po Tarnowskich były w posiadaniu Kostków, Ostrogskich, Lubomirskich i Sanguszków, a od 2 połowy XVIII w. Czartoryskich. Po I wojnie światowej dwór w Pełkiniach stał się ośrodkiem oddzielnego zespołu dóbr. Czartoryscy rezydowali tu do 1944 r.

Na terenie wsi wiosną 1941 r. Niemcy urządzili duży obóz dla jeńców radzieckich – stalag 327. Obóz zajmował teren o powierzchni ok. 70 ha i jednorazowo mieścił nawet do 30 000 ludzi. W zasadzie był to tzw. obóz przejściowy. Po krótkim pobycie jeńców wywożono stąd dalej, w głąb Rzeszy. W czasie jego istnienia zginęło tu około 6000 radzieckich żołnierzy. Po wywiezieniu ostatnich jeńców wiosną 1942 r. obszar obozu zmniejszono, przeznaczając go potem dla Żydów. Drugi obóz jeniecki istniał w pobliskiej Wólce Pełkińskiej. Podczas okupacji wieś była aktywnie zaangażowana w ruch oporu, co wielu jej mieszkańców przepłaciło życiem. W kwietniu 1942 r. grupa żołnierzy AK przecięła druty ogradzające obóz, umożliwiając ucieczkę około 70 jeńcom.

 

Obóz jeńców radzieckich • 1941 r.

Historyczny szlak walki i męczeństwa wiedzie na Ziemi Jarosławskiej m.in. przez Pełkinie. W tej wsi w latach 1941 - 1943 hitlerowcy zlokalizowali obóz dla jeńców rosyjskich, a następnie Żydów. Niemcy po dwóch latach okupacji Polski postawili sobie za cel podbicie Związku Radzieckiego. Dlatego też należało przedtem wybudować obóz dla jeńców wojennych. 

Miejsce lokalizacji w Pełkiniach jak najbardziej odpowiadało ze względu na bliskość położenia tuż obok linii demarkacyjnej ustalonej między Stalinem a Hitlerem w 1939r. Wybór padł na teren posiadłości Witolda Czartoryskiego, pomiędzy przysiółkiem Wygarki a częścią wioski Pełkinie, zwanej Lechy.

Południową część obozu wyznaczono w kształcie trapezu o długości wzdłuż szosy ok. 1000 m i szerokości od 350 do 400 m. Powierzchnia obozu wynosiła ok. 40 ha.

Rozpoczęcie budowy obozu nastąpiło pod koniec 1940 r. Ogrodzenie oraz część ziemianek wykonywali junacy – bezrobotna młodzież w wieku od 18 do 20 lat, która zgłaszała się do pracy. Przy budowie pracowali również ludzie miejscowi, wyznaczeni przez sołtysa – Antoniego Bielę. W chwili wybuchu wojny pomiędzy Niemcami a ZSRR obóz był częściowo przygotowany do przyjęcia jeńców. 

Z relacji byłych sąsiadów terenu obozowego: Janiny Skorupskiej, małżeństwa Kornaflów oraz Tadeusza Sławińskiego - byłego pracownika zatrudnionego przy budowie obozu, wynika, że faktycznie obóz nie był przygotowany do przyjęcia tylu jeńców na dzień 22 czerwca. 

Tego dnia pierwszym jeńcem był generał wojsk rosyjskich. Niemcy posadzili go na taborecie między barakiem a kuchniami (co prawda nieprzygotowanymi do gotowania posiłków). Niemcy, którzy w tym czasie kwaterowali w folwarku przyglądali się jeńcowi, a nawet prosili ludność miejscową, by także obejrzała sobie „ruskiego” człowieka. Wieczorem tego samego dnia przyprowadzili bardzo wielu jeńców – szli piątkami w kolumnie. Pan Kornafel dodaje, że w niczym nie przypominało to regularnego wojska. Ubrani byli różnie, jedni po wojskowemu, inni po cywilnemu. Byli to prawdopodobnie schwytani pracownicy, którzy po drugiej stronie Sanu pracowali przy kopaniu schronów wojskowych potrzebnych na wypadek wojny oraz pracownicy z cegielni w Szówsku. 

Następnego dnia w obozie odbyła się Msza Święta, po której każdy mógł robić to, co chciał – grali na harmonijkach i tańczyli „kozaka”. Jednak bawili się tak tylko dwa dni – dodaje J. Skorupska – po tym okresie zabawa się skończyła, a rozpoczął się głód. Kuchnie były jeszcze nieczynne, jeńcy jedli to, co znaleźli na placu – przeważnie małe buraczki, które zostały na polu.

Jeńców przybywało coraz więcej. Z każdym dniem dochodziły nowe, długie kolumny, więc obóz zaczął coraz bardziej pęcznieć. W końcu zaczęło brakować i tych buraczków, a rozpowszechniała się choroba czerwonka. 

Zdrowi jeńcy, którzy mieli jeszcze trochę siły, pracowali przy budowie ziemianek (pałatek), których bardzo brakowało. Następnie zostały wybudowane cztery prowizoryczne kuchnie. Były to duże kotły obmurowane paloną cegłą, zabraną miejscowym rolnikom oraz prowizorycznie nakryte dachem z desek, na co położono papę. Obok kuchni były wywiercone 4 studnie, zaopatrzone w ręczne pompy.

Powyżej pałatek były urządzone latryny (ustępy dla jeńców). Były to cztery, dość głębokie doły.

Na lewo od pałatek, według relacji T. Sławińskiego, miały być więzienia dla niesfornych jeńców. Były to oddzielnie ogrodzone bunkry, zwane kojcami, w których umieszczano uciekinierów, względnie osoby karane za nieposłuszeństwo lub inne przewinienia.

Po lewej stronie szosy Jarosław – Leżajsk wybudowano 11 normalnych baraków. Trzy baraki przeznaczono na magazyny, a 8 następnych na mieszkania dla straży obozowej – ok. 100 żołnierzy Wermachtu.

Teren obozu był bardzo dobrze oświetlony. Oświetlenie stanowiły zainstalowane na budkach wartowniczych olbrzymie reflektory. Wieże strażnicze były dość gęsto rozstawione. Od strony szosy było ich kilka. Budki obserwacyjne były umieszczone w konarach drzew kasztanowców, którymi obsadzona była droga na całej długości obozu. 

Po kilku dniach pobytu jeńców w obozie uruchomiono kuchnię. Posiłki wydawane były dwa razy dziennie. Rano była czarna kawa i chleb. Jeńcy – opowiada J. Skorupska – podchodzili pod kocioł piątkami, w zwartym szeregu. Środkowy z całej piątki trzymał naczynie (dwulitrową miskę), do którego otrzymywał kawę i 1 kg chleba dla całej piątki. Chleb miał wystarczyć dla wszystkich pięciu na cały dzień. 

O godzinie 14-tej był obiad – wodnista zupa, bardzo uboga we wszystko, z czego powinna się składać. Kawę produkowali sami kucharze. Była to biała marchew opalana w kuchni, następnie wrzucana na wodę do kotła i zagotowana.

Po wybraniu kawy (lury) z kotła, pozostałą tam marchew zalewano wodą, dodawano trochę buraków, razem zagotowywano i zupa była gotowa.

Jeniec, który otrzymywał bezpośrednio z kotła pożywienie dla całej piątki, niewiele z tego skorzystał, mimo że miskę dzierżył w swoich dłoniach. Pozostałych czterech atakowało natychmiast miskę, rozlewając przy tym zupę i rozrywając chleb na kawałki. 

Uruchomienie kuchni w obozie niewiele więc pomogło jeńcom w odzyskaniu sił i zaspokojeniu głodu. Ci, których wycieńczył głód i choroba, byli zabierani z placu i wynoszeni nosiłakami zrobionymi z drewnianych żerdzi na składowisko trupów, mieszczące się, według relacji Skorupskiej, obok figury znajdującej się koło gospodarstwa Fijałków. Trupy posypywano każdorazowo wapnem chlorowanym.

Straszliwy był los jeńców radzieckich, dla których jeszcze przed napadem na ZSRR przygotowali Niemcy obóz w Wólce Pełkińskiej i Pełkiniach. Część jeńców wywieziono na roboty do Niemiec, część zaś do lasu w Jagielle w powiecie przeworskim, gdzie uśmiercono ich ogniem karabinów maszynowych. W obozie w Pełkiniach, tak zresztą jak i w Wólce Pełkińskiej, panował głód, gdyż Niemcy rozmyślnie głodzili jeńców. W ten sposób chcieli wytępić przedstawicieli pogardzanej przez nich „rasy słowiańskiej”. Przeważająca część jeńców spoczęła w masowych grobach na pełkińskim cmentarzu. 

 

Ucieczka pewnego jeńca 

Opowiadanie Stanisława i Franciszki Kornafel

O przebiegu całej sprawy dowiedziałem się – mówi Kornafel – bezpośrednio od uciekiniera, który pewnego razu przyjechał pod mój dom samochodem, aby jeszcze raz spojrzeć na miejsce zagłady. W rozmowie ze mną opowiedział mi całą historię tego przedsięwzięcia. 

„Pochodzę z Lwowa – mówi były jeniec – do wojska zostałem powołany przez armię radziecką, a następnie dostałem się do niewoli niemieckiej – do obozu w Pełkiniach. Obecnie mieszkam w miejscowości Mirocin koło Przeworska, gdzie się ożeniłem.

Sama ucieczka była niezbyt bezpieczna – kontynuuje rozmówca – ale udało się. A było to tak. Zawsze rano chodziłem z wiadrem po wodę do studni obok kuchni. Studnia była w niedalekiej odległości od ogrodzenia od strony szosy. W międzyczasie zauważyłem, że pod ogrodzeniem woda opadowa (deszczowa) wydrążyła niegłęboki rowek. Pomyślałem sobie, może wystarczy, abym mógł się pod spodem przeczołgać na drugą stronę ogrodzenia. 

Wodę zaniosłem do ziemianki i przez cały dzień nabierałem odwagi do zrealizowania planu, którego celem było być, albo nie być na wolności, a przecież nie było to obojętne w tej sytuacji. 

W nocy niewiele spałem. Myślałem tylko o tym, czy mi się uda. Następnego dnia poranek był trochę mglisty, co było dla mnie korzystne. Wyszedłem wówczas z pałatki trochę wcześniej, wziąłem wiadro i poszedłem do studni, postawiłem wiadro i zbliżyłem się do ogrodzenia. Rozglądnąłem się w lewo i w prawo - robiłem to bardzo szybko. Następnie położyłem się na ziemi i nie tracąc czasu zacząłem wciskać się pod kolczaste druty. Nie było to takie proste, ale czego się nie robi ze strachu. Wciągnąłem brzuch, który i tak był przyrośnięty do pleców i całą siłą parłem do przodu. Mimo że byłem chudy, rów nie był wystarczająco głęboki. 

Wreszcie przelazłem na drugą stronę. Nie czekając ani 5 sekund wstałem i chyłkiem przebiegłem na drugą stronę drogi, przez następny rów i w ogrodzenie z dzikiego bzu. Tu popatrzyłem w jedną i w drugą stronę i pod osłoną ogrodzenia pobiegłem dalej, byle jak najdalej od obozu. Wszedłem w rów, a następnie łąkami i polem, aż do jednego domu, gdzie przebrałem się w cywilne ubrania, a ponieważ byłem Polakiem i znałem swój język, mogłem pracować u gospodarza na wsi bez większego ryzyka.”

Kończąc opowiadanie dodał, że gdyby wówczas nie zaryzykował, dziś najprawdopodobniej byśmy nie rozmawiali. 

Żona Stanisława Kornafla opowiedziała, jak pewnego razu po przemarszu kolumny jeńców radzieckich, jej syn zauważył, że za ogrodzeniem poruszyła się pokrzywa. 

„Pogoda była bezwietrzna, więc chłopiec podszedł za płot, aby zobaczyć, co to się rusza. W tym momencie jeden z uciekinierów (było ich trzech) złapał go za nogę. Chłopiec się przestraszył, ale jeńcy natychmiast go uspokoili. Syn był już obeznany z bracią jeniecką, bo przecież widział ich codziennie za drutami lub jak w kolumnie maszerowali do obozu w Pełkiniach lub w Wólce Pełkińskiej. 

Jeńcy poprosili chłopca, aby pomógł im wydostać się stamtąd i wskazał im drogę do Sanu. Po chwili zastanowienia syn wyprowadził ich z pokrzyw i zaprowadził nad rzekę, sam zaś wrócił do domu. Gdzie poszli jeńcy - nie wiadomo. Czy przeżyli - trudno powiedzieć”.

 

Aniela Ruper • wspomnienia

Pewnego dnia z rana mąż poszedł do stodoły po słomę dla krów. Wchodzi, a tam siedzi dwóch jeńców rosyjskich. Żołnierze prosili o chleb i o byle jakie ubranie, aby mogli się przebrać. Wszystko to otrzymali. Siedzieli tam jeszcze parę dni, nieco odżyli, bo jeść im nosiłam. I odeszli jako cywile.

Na pewno nie było im łatwo, bo nie znali języka polskiego – dość twardo mówili po rosyjsku. Dwa lata pracowali u rolnika o nazwisku Sroka, w miejscowości Jagiełła. Następnie poszli do partyzantki. Okupację przeżyli szczęśliwie. W dwa tygodnie po wyzwoleniu, a może i później, przyszedł jeden z tych jeńców do nas, aby się pokazać, że żyje, a równocześnie podziękować za okazaną życzliwość w tamtych ciężkich chwilach. Po godzinie rozmowy opuścił nasz dom i poszedł tam, skąd przyszedł. 

Po tygodniu przyszli obaj, wtedy już mówili pięknie po polsku. Porozmawiali z nami, opowiedzieli, gdzie byli i co robili. Zanim poszli, powiedzieli, że idą do Jarosławia zgłosić się jako byli żołnierze radzieccy, którzy dostali się do niewoli niemieckiej i z niej uciekli.

Przy pożegnaniu oświadczyli, że jeszcze tu wrócą i nigdy nie zapomną tego, co dla nich zrobiliśmy. Tak jak poszli, to chyba dalej idą i idą, i dojść nie mogą. Wiadomo, droga do nieba daleka, a i zawrócić ciężko. Nie ulega wątpliwości, że zostali straceni. Stalin nienawidził tego typu żołnierzy.

 

Chwyt poniżej pasa

Opowiadanie Tadeusza Sławińskiego

Okupant stosował różne chwyty mające na celu likwidację jeńców. Dla przykładu – zaraz po zajęciu przez wojska Wermachtu zachodnich ziem Ukrainy, w obozie w Pełkiniach ogłoszono, że jeńcy radzieccy z Ukrainy mogą wracać do domu. Wymienili również miejscowości. Ochotników było bardzo wielu, więc uformowano z nich kolumny (oddziały) i pod eskortą pędzono ich w kierunku wschodnim.

Koło Koniaczowa był długi, przeciwczołgowy rów niemiecki zbudowany jeszcze przed napadem Niemców na ZSRR. Nad ten rów Niemcy pędzili słaniających się z głodu i wyczerpania jeńców. Była to ich ostatnia droga, bo tam ich rozstrzeliwano seriami z karabinów maszynowych, wtrącając ciała do rowu - zwłoki pomordowanych, niewinnych ludzi.

 

Spasiba!

Na podstawie opowiadania Michała Prymona

Michał Prymon miał 14 lat, gdy na pełkińskich polach Niemcy założyli obóz jeniecki. Żaden chłopiec nie mógł obojętnie patrzeć na to, co działo się za drutami. A cóż dopiero kilkunastoletni chłopiec, który nigdy dotychczas w swoim życiu nie otarł się o tak potworne okrucieństwo i niedolę ludzką. Mocno współczuł jeńcom i nieraz rozmyślał nad tym, jakby mógł im bodaj w czymkolwiek pomóc. Nie nadarzała się jednak ku temu okazja, aż...

Było to w drugim roku istnienia obozu. Pewnego dnia sołtys wyznaczył Michała i kilku innych chłopów do wywożenia nieczystości z obozowych ustępów. Wozili je w wielkich drewnianych skrzyniach o pojemności ponad 2 metry sześcienne każda. Kloakę ładowali jeńcy, wozacy mieli ją tylko wywieźć i wylać na pobliskie dworskie pola i łąki. Robota nie należała do bezpiecznych. W tym czasie w obozie umierało na tyfus i czerwonkę kilkadziesiąt osób dziennie. W odchodach roiło się więc od zarazków. Z tego niebezpieczeństwa na ogół nikt nie zdawał sobie wówczas sprawy. 

Prymon zatrzymał konie w pobliżu latryny i czekał, aż jeńcy załadują mu skrzynię. Patrzył na nich i widział, że robota idzie im jakoś niemrawo – niby nalewają, a w wiaderkach prawie pusto. Rozglądają się, coś szepcą między sobą. Jeden z jeńców przesunął się do chłopca i poprosił go, by pomógł im uciec z obozu. 

Michała aż zatkało z wrażenia. Rad by to uczynić, ale jak? Kiwnął głową i czekał na wyjaśnienie. Jeniec rozejrzał się wokoło, stanął na skrzyni, niby to odbierać wiaderka od współtowarzyszy, a w rzeczywistości po to, by wsunąć się niepostrzeżenie do jej wnętrza. Chwilę później uczynił to samo drugi żołnierz, a po nim – trzeci. Skulili się, głowy im tylko ponad nieczystości wystawały. 

Chłopiec przykrył pokrywę, podciął konie i jechał do bramy. Im bliżej, tym bardziej skóra na nim cierpła. Ledwie bat w garści trzymał. Bał się, bo zawsze Niemcy mogli zajrzeć do skrzyni. Nie byłoby wtedy żartów. I pacierz zaczął w duszy odmawiać. 

Wartownik spojrzał na młodego woźnicę, rozchylił bramę i...

- Schnell! Schnell! - krzyczał i... złapał się za nos. Od wozu wionął bowiem fetor trudny do zniesienia. Chłopca aż zemdliło, ale trzymał się dzielnie.

Wyjechali poza obóz. Michał odetchnął. Świsnął batem, konie ruszyły raźniej. Zajechał w krzaki, które w jednym końcu zarastały łąkę, rozejrzał się uważnie wokoło, popatrzył czy nie ma w pobliżu kogoś niepożądanego i cicho zawołał:

- Wychodźcie! Jesteście wolni!

Jeniec wyjrzał ze skrzyni, zobaczył, że furmanka stoi w zaroślach, pochwalił chłopca za roztropność i wygramolił się z cuchnącej mazi. Głowę miał podobną do człowieka, a reszta... Był blady z zaduchu i niedożywienia, aż strach, ledwie na nogach się trzymał. Michał chciał go podtrzymać, ale nie było za co uchwycić – cały się lepił. Wyszli pozostali.

- Spasiba malczyk! - pomachali mu dłońmi na pożegnanie i zaszyli się w krzaki. Dojrzał ich jeszcze raz, jak już daleko od niego przemykali rowem w pola. Byli wolni.

Ucieczka była jedyną drogą ratunku przed męką, a następnie śmiercią, dla ludzi, którzy wpadli w ręce nie liczącego się z żadnymi międzynarodowymi umowami i konwencjami wroga. 

 

Przejściowy obóz żydowski • 1942 r.

Po wkroczeniu Niemców do Polski we wrześniu 1939 r. rozpoczęły się ciężkie czasy dla ludności żydowskiej. Pod koniec 1939 i w 1940 r. część Żydów wypędzono z miasta Jarosławia i okolic poza San, gdzie zaopiekowały się nimi władze radzieckie. Pozostałych Żydów okupant oznakował żółtymi opaskami z sześcioramienną gwiazdą, noszoną na lewej ręce. Następnie, w 1942 r. spędzono ich do gett w Jarosławiu, Radymnie, Pruchniku, Pełkiniach, Sieniawie i innych miejscowościach. Przedtem jednak wydano odezwę do ludności żydowskiej, aby osobiście zgłaszała się do wyznaczonych miejsc w określonych terminach. Takim miejscem w Pełkiniach stał się obóz po jeńcach radzieckich. I tak Żydzi do obozu przybywali całymi rodzinami. 

Po przekroczeniu bramy głównej, mieli oni oddawać wszystko co złote, a nawet wartościową odzież. Niemcy mówili, że oddają to na przechowanie, a nawet udawali, że to rejestrują. Po selekcji, już w bramie, byli oni kierowani, do pozostałych po jeńcach radzieckich, ziemianek. 

Żydzi w obozie mordowani byli w różny sposób. Małe dzieci do lat 3 brano za nogi i o byle co uderzano ich głową, niekiedy o słupek lub róg budynku. Starszych Żydów likwidowano w nieco inny sposób – bardziej dla Niemców zabawny. Nad latryną (dół z odchodami) kładli niezbyt szeroką deskę i Żyda rozebranego uprzednio do kalesonów, a Żydówkę do koszuli, pędzono biegiem na tą deskę i zmuszano do przebiegnięcia po niej na drugą stronę. Ponieważ deska była cienka i chwiejna, wielu Żydów nie utrzymywało równowagi i wpadało do wnętrza dołu. Jeśli któremuś udało się przebiec na drugą stronę, wówczas Niemcy, stojący za rogiem ziemianki, strzelali do niego z pistoletów. Po takiej zabawie roiło się w dole od trupów oraz było słychać, wprost nieludzkie, głosy rozpaczy wzywające pomocy.

O opisanej powyżej zabawie opowiedział sąsiad obozu Władysław Półtorak, a potwierdził ten fakt Tadeusz Sławiński, były pracownik ”Bautistu” z brygady junaków. Obaj pracowali przy rozbudowie obozu, za czasów obecności jeńców radzieckich. 

 

Masowy mord

Pewnego dnia przyjechał do obozu sam rabin. Na powitanie przed bramę główną wyszli oficerowie Wermachtu z obsługi obozu. Przywitali się z nim bardzo gorąco (pani Rupar z siostrą Rozalią oglądały to wydarzenie przez okno). „O czym rozmawiali w chwili spotkania nie wiadomo, ale widziałyśmy, jak rabin wyjął bardzo duży plik pieniędzy i wręczył jednemu z oficerów straży” – oświadczyła pani Aniela Rupar. Rabin jako mężczyzna był bardzo przystojny, przyjechał prawdopodobnie z Leżajska. 

Następnie wszyscy razem weszli na teren obozu. Niemcy zarządzili zbiórkę wszystkich Żydów przebywających w obozie, do których gorąco przemawiał sam rabin. Wygłaszał mowę o tym, że to co ich spotkało było zapisane w Torze. Prosił ich, aby nie stawiali oporu, nie uciekali i nie buntowali się, tylko wykonywali wszystkie polecenia regulaminowe obozu. Żydzi w tym czasie bardzo płakali, słuchając rabina. Na uspokojenie rzeszy Żydów powiedział: „Ja również zginę”. Następnie odbyły się modły. Po zakończeniu ceremoniału długo jeszcze klęczeli i modlili się, a rabin odjechał z obozu. Po kilkunastu minutach Niemcy zarządzili powstać i wskazali im kierunek, dokąd mają iść. Miejscem docelowym były latryny obozowe na końcu ziemianek. 

Żydzi szli pod górkę i bardzo płakali. Koło latryn czekali na nich Niemcy, którzy mieli dopilnować, by ci przed rozstrzelaniem rozebrali się do naga. Rozbierali się w sąsiedniej ziemiance. Następnie byli doprowadzani nad doły, gdzie pluton egzekucyjny rozstrzeliwał ich. Był to masowy mord.

 

Ostanie mordy w obozie 

Tadeusz Sławiński opowiedział o tym, jak pewnego razu, gdy pracował z kolegami przy budowie pałatki, podeszły do nich dwie młodziutkie Żydówki i poprosiły o coś do jedzenia. Prośbę spełnili i przez kilka dni nosili im chleb i ogórki. Po dwóch czy trzech dniach, przyszedł do nich również ojciec tych panienek i prosił, aby umożliwili ucieczkę jego córkom i zaopiekowali się nimi, obiecując w zamian tyle pieniędzy, że do końca życia będą mieli zapewniony byt. Jak twierdzi Tadeusz, bał się, chociaż pieniądze nęciły go bardzo. Dwa dni zastanawiał się, co zrobić, a kiedy się zdecydował, najprawdopodobniej rodzina żydowska już nie żyła, bo nie przychodzili na umówioną godzinę do drutów ogrodzenia. 

O tej samej rodzinie opowiadała Aniela Rupar. Potwierdziła ona piękność Żydówek. Miiały one 17 i 18 lat. Jednej było na imię Hilda, zaś drugiej prawdopodobnie Ryfka. Ze względu na urodę, Niemcy zatrudniali je początkowo w kuchni jako pomoc. O tym, że Żydówki te zostały zastrzelone w lesie Niechciałek, relacjonowały aż 3 osoby: Aniela Rupar, Tadeusz Sławiński oraz Janina Skorupska. 

Pani Rupar powiedziała, że Żydówki zostały wywiezione razem z ojcem i tam stracone. Zabito je jako ostatnie, bowiem były bardzo zgrabne i ładne - o niebieskich oczach, okrągłych buziach i czarnych kręconych włosach. Służyły Niemcom pod każdym względem. Zresztą nie miały innego wyboru. Hitlerowcy chwalili się, że mieli je, jak chcieli i kiedy chcieli. Prawdopodobnie miały one skarżyć się, że mają już dość wszystkiego tego, czego doświadczyły z Niemcami, ale żyć chciały. Żydóweczki bardzo prosiły gestapowców, aby ci darowali im życie, co Niemcy obiecywali przez cały czas, do końca. Słowa dotrzymywali do czasu likwidacji obozu. 

Wydaje mi się, że raczej nie prośba skruszyła serca hitlerowców, a raczej były one im potrzebne do uprawianych miłostek.Niemiec, który wykonał egzekucję na wspomnianej rodzinie, po powrocie do obozu, miał powiedzieć pani Rupar: „Jak zobaczyłem je rozebrane, stojące nad dołem, ścisnęło mnie za gardło. Pistolet począł wysuwać mi się z ręki, wprost nie mogłem go utrzymać. Wskazałem im ręką, aby uciekały w las - niestety dziewczyny stały jak skamieniałe”. One dobrze wiedziały, że kule i tak je dosięgną. Nie wierzyły pijanemu hitlerowcowi i stały jak wrośnięte w ziemię. Zaś, na tak wspaniałomyślny gest Niemca odpowiedziały: „Przed chwilą zginął nasz ukochany ojciec, więc i my chcemy podzielić jego los, chcemy umrzeć”. Wtedy Niemiec wypruł z pistoletu raz i drugi. Żydówki zachwiały się jak pijane i runęły w dół. 

Z tego wynikałoby, że ojciec zginął pierwszy. Dziewczyny były ostatnimi ofiarami obozu żydowskiego w Pełkiniach.

Po opróżnieniu obozu z ludności żydowskiej, przyjechały na plac obozowy dwa ciężarowe samochody – opowiada pani Skorupska, a potwierdza to pani Kornafel. Wjechały główną bramą i zatrzymały się tuż za ogrodzeniem. Następnie miejsce to zostało bardzo szczelnie i dokładnie zamaskowane plandekami.

Niemcy w tym czasie chodzili po szosie i strzegli tego, aby nikt z ludzi postronnych nie domyślił się, o co tu chodzi. Było słychać tam jakieś stukanie i dość głośną rozmowę, ale nie na tyle, aby można było coś zrozumieć. Wieczorem zdemontowali to wszystko i odjechali. Po ich wyjeździe ciekawscy sąsiedzi chcieli zobaczyć, co oni tam robili. Niestety nie było najmniejszego śladu, który miałby o czymś świadczyć. Więc po co przyjechali i co tam robili, tego nie dowiemy się chyba nigdy.

Był to ostatni dzień pobytu Żydów i Niemców w obozie przejściowym. Pozostały więc puste ziemianki, niczym kopce po ziemniakach, które następnie zostały rozebrane i rozsprzedane jako niepełnowartościowy materiał budowlany. Kupcami byli miejscowi rolnicy z Pełkiń.

 

Znęcanie się nad Żydami

Władysław Półtorak pewnego listopadowego, dżdżystego dnia był świadkiem nieludzkiego znęcania się Niemców nad Żydami. 

W tym dniu było bardzo zimno i padał deszcz ze śniegiem. Niemcy, rozebranych do naga Żydów, trzymali na placu obozowym pod gołym niebem, od godziny 9-tej rano do 13-tej po południu. W czasie tych kilku godzin roznosił się straszliwy jęk i szloch – Żydzi płakali, wrzeszczeli wprost nieludzkim głosem. Tych strasznych dźwięków, jakie z siebie wydawali, w żaden sposób nie można było wytrzymać. 

„Pamiętam, że również i ja byłem świadkiem transportu Żydów na rozstrzelanie do lasu w Wólce Pełkińskiej. Wożono ich z Pełkiń samochodami z plandeką, które jeździły bardzo szybko, a z ich wnętrza dochodziły niezrozumiałe głosy, jak najbardziej zrozumiałej rozpaczy”. 

Niezależnie od masowych mordów, Niemcy strzelali do Żydów, gdzie popadło. Jeśli tylko Żyd, nie wiadomo dlaczego, nie spodobał się Niemcowi, ten wyjmował pistolet i strzelał. Typowym przykładem takiego zachowania, jest opowiedziane przez Janinę Skorupską zdarzenie, którego była świadkiem. Jednego razu szedł Niemiec z młodą Żydówką i w pewnym momencie nastąpił strzał z pistoletu. Żydówka upadła na ziemię, a hitlerowiec schował pistolet do kabury i poszedł dalej, jakby nic się nie stało.

 
Dominika Cyrbus • Jagoda Cyrbus
Na podstawie pisemnego opracowania pana Władysława Chajko, pt. „.Zarys dziejów Polski południowo-wschodniej oraz wsi Pełkinie. Położenie – środowisko – budownictwo – zwyczaje i obrzędy”.

 

Drukuj

Find the latest bookmaker offers available across all uk gambling sites - Bets.Zone - UK Gambling Websites Use our complete list of trusted and reputable operators to see at a glance the best casino, poker, sport and bingo bonuses available online.

Z Nielepkowic do Besarabii

Z Nielepkowic do Besarabii

Kapela z Pierożków

Kapela z Pierożków

Ostatni mieszkaniec Maczug

Ostatni mieszkaniec Maczug

Wesele w Zapałowie

Wesele w Zapałowie

Panie Boże błogosław w naszej pracy

Panie Boże błogosław w naszej pracy

Świąteczne zwyczaje w Szówsku

Świąteczne zwyczaje w Szówsku

Dawne pogrzeby

Dawne pogrzeby

Mateczka z Miłkowa

Mateczka z Miłkowa

Żniwa czas zacząć

Żniwa czas zacząć

Wędrówka na wschód

Wędrówka na wschód

Sieniawa mojego dzieciństwa

Sieniawa mojego dzieciństwa

Ostatni mieszkaniec Maczug

Ostatni mieszkaniec Maczug